Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Berlin Calling

Magdalena Leończuk
ARC
Szaleństwa artystycznego geniuszu

nasza ocena ****
Niemcy, 2008, muzyczny/dramat, reż. Hannes Stoehr, wyst. Paul Kalkbrenner, Rita Lengyel, Araba Walton

Filmy o muzykach nigdy nie są wyłącznie portretem tego czy innego artysty, bo gwiazda nie rodzi się w próżni, nie błyszczy dla siebie samej. "Amadeusz", "The Doors", "Selena", "Ray", "Spacer po linie" czy "Control" to także opowieść o pewnych obyczajach, modach, środowiskach. I o takich uniwersalnych tematach jak sztuka, wolność, piękno, szaleństwo, rodzina, miłość, triumf czy upadek. Nie inaczej jest w przypadku filmu "Berlin Calling" Hannesa Stoehra.

Co prawda nie mamy do czynienia z filmową biografią, ale debiutujący na ekranie rzeczywisty muzyk Paul Kalkbrenner jest tak zaskakująco naturalny, jakby był sobą i opowiadał swoje dzieje. W sumie to mogłaby być jego historia.

Nazywa się Martin Karow, ale wszyscy znają go jako DJ Ickarus. Odwiedza kluby na całym świecie, by swoimi elektrycznymi kawałkami zaserwować ludziom prawdziwy odlot, gdzieś na granicy radości i obłędu. Sam korzystając z okazji testuje rozprowadzane w lokalach coraz to nowe dragi. O to, by był na chodzie, dba jego dziewczyna, a zarazem agentka Mathilde. Któregoś razu spuszcza go z oczu i w efekcie Ickarus ląduje w zakładzie psychiatrycznym, gdzie rządy sprawuje doktor Petra Paul. Łagodniejsza wersja siostry Ratched z "Lotu nad kukułczym gniazdem" diagnozuje u Ickarusa psychozę wywołaną narkotykami. Muzyk nie przejmuje się swoim stanem i gnany terminami próbuje komponować w klinice kawałki na nowy album. Gdy dowiaduje się, ze szefowa wytwórni wstrzymała wydanie krążka, wpada w szał.
"Berlin Calling" to bodaj najlepszy film o gatunku muzycznym często lekceważonym przez media. Są u Hannesa Stoehra rzeczywiste lokale, prawdziwe sceny imprez, są narkotyki, miłość, seks, szaleństwo, konsole i laptopy, ale tutaj techno-trans nie ma nic wspólnego ze stereotypem łubu-dubu. Jest feeria kolorów i chwile przyjemnego zawieszenia w czasie, gdy z ekranu cieknie świetne, energetyczne lub kojące elektro w wykonaniu Paula Kalkbrennera. Bywa miło, zabawnie i depresyjnie. Bo "Berlin Calling" to nie tylko berlińska scena techno, ale i bunt wrażliwego człowieka, którego przerasta rzeczywistość i sprawy dorosłego życia.

Przede wszystkim jednak to film o tworzeniu muzyki, a ta jest najgorszą jędzą, bo wymaga maksymalnego poświęcenia, najlepszą kochanką, bo daje satysfakcję i religią, bo obiecuje nieśmiertelność. Bycie na haju staje się celem samym w sobie po to, by odcinając się od napięć, wzmacniać doznania, chłonąć dźwięki i je miksować. Leki nie pomagają, a jedynie otępiają i blokują.
Granica między szaleństwem i zabawą powoli się zaciera. Geniusz idzie w parze z depresja maniakalną i Paul Kalkbrenner znakomicie ukazuje słabość ludzkiej psychiki oraz twórczy szał artysty. Widzimy poszczególne etapy fascynującego aktu tworzenia - od pomysłu, który podsuwa dźwięk zamykanych drzwi w metrze, przez twórczą niemoc i powrót weny, po wydanie płyty. Artysta musi być wrażliwy, by tworzyć. Bardzo emocjonalny często miota się, jest w euforii lub dopada go czarna rozpacz. Tkwi między niebem i ziemią powtarzając los mitycznego Ikara.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo