Bogdan Rymanowski: spowiadałem szpiega

Karolina Morelowska
Z biurem turystycznym "Szpieg" zwiedził właśnie kawał świata. Ale to nie były wakacje pod palmą. Prawie nie widywał rodziny. Prowadził podwójne życie, bo takiego poświęcenia wymagało od Bogdana Rymanowskiego jego największe zawodowe wyzwanie.

Nie śpi spokojnie, bo właśnie czeka na wynik swojego najważniejszego zawodowego meczu. Kawa na ławę? Zagrał va banque. Ale przy okazji przeżył też prawdziwie męską przygodę. Przez prawie rok spotykał się na ringu z prawdziwym (Marianem) zawodowcem. Czego nauczył się od jednego z najskuteczniejszych szpiegów świata?

Będzie w końcu głośno o Bogdanie Rymanowskim?
W jakimś sensie na pewno, bo bohater, do którego udało mi się dotrzeć, od zawsze milczał. My to milczenie przerywamy. Chciałbym, żeby było głośno.

Bo każdy dziennikarz o tym marzy, a Pan długo na to czekał?
Każdy dziennikarz chce być zauważony. Ale wydaje mi się, że po prostu warto zauważyć to, co razem z Wojtkiem Bockenheimem, reżyserem serialu, zrobiliśmy. Powodów jest wiele, ale ten najważniejszy to fakt, że dotarliśmy do człowieka, który jest jedną wielką tajemnicą. I przyznam szczerze, że po kilku tygodniach spędzonych z Marianem Zacharskim nadal do końca nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, kim on tak naprawdę jest.

Pozwalamy sobie w filmie na pewne hipotezy, ale kto wie, czy życie ich jeszcze nie zweryfikuje. Bo to opowieść o człowieku, który z pewnością jest skarbnicą politycznych tajemnic, który posiada ogromną wiedzę, ale trzeba pamiętać o tym, że to również ktoś, kto nie o wszystkim chce mówić. Rozmowa z nim była dla mnie ogromnym wyzwaniem. Nieustanną grą. Myślę, że podobną do tej, którą prowadzą służby specjalne…

A Pan w tej rozmowie był...?
Mam wrażenie, że połączeniem księdza w konfesjonale ze śledczym.

Bogdan Rymanowski, ksywka Pastor. Tak kiedyś nazywali Pana koledzy.
No właśnie. Nauczyłem się, że w czasie rozmowy są momenty, kiedy trzeba milczeć. Pozwolić komuś mówić, wykazując zainteresowanie. Jak ksiądz wysłuchiwałem zwierzeń Zacharskiego, pamiętając o tym, że kamera ciągle pracuje. A z drugiej strony czułem się jak łowczy, myśliwy, który mając już na koncie pewne doświadczenia z ludźmi niechcącymi zbyt wiele powiedzieć, używa różnych forteli i sztuczek.

W miarę etycznych, jak Pan kiedyś powiedział.
Trzeba sobie jakoś radzić. Powstawał film, w którym rozpisane były wszystkie role z wyjątkiem tej jednej. Najważniejszej. Nigdy nie wiedziałem, co Zacharski zrobi, jaki rzuci trop i czy to właśnie nie jest ten moment, kiedy usłyszę: "Dość". Przyznam, że jeszcze nigdy w życiu nie przeszedłem podobnego treningu.

Nawet przygotowując się do rozmów z premierami, ministrami, bohaterami największych afer. Trudne i jednocześnie szalenie pasjonujące. Przed każdą rozmową robiliśmy sobie z Wojtkiem symulacje, zastanawiając się, co Zacharski może powiedzieć i o co ja, w zależności od tego, będę go dalej pytał. Bywało gorąco i nerwowo. Bo kiedy do studia przyjdzie polityk i poczuje się urażony, to albo wyjdzie, albo w najgorszym wypadku obrazi się na miesiąc.

Tu współpraca była dłuższa, stała. Musiałem wyciągnąć z niego jak najwięcej, jednocześnie dbając o poprawność naszych relacji. Bo spotykaliśmy się na kilka dni w odstępach czasu przez prawie rok. Często te najtrudniejsze pytania przekładaliśmy na koniec kolejnej sesji nagrań. Jest taka rozmowa na pustyni, myślę, że najtrudniejsza dla naszego bohatera, bo padają w niej pytania o sens tego, co zrobił, wykradając Amerykanom tajne dokumenty, które trafiły potem do Moskwy. Myślę, że on bardzo ją przeżył. Zresztą usłyszałem wtedy, że za daleko się posunąłem, że przekroczyłem granice.
Pan nie miał sobie nic do zarzucenia?
Po pierwsze, gdybym tego nie zrobił, zostałbym wyśmiany. Po drugie, zaprzeczyłbym elementarne- mu obowiązkowi dziennikarskiemu. Zapytać, docisnąć, wyciągnąć, co się da. W sprawach najważniejszych nigdy się nie wycofywać.

Ocena postaci Zacharskiego sprowadza się przecież właśnie do tego, czy można uznać go za szpiega KGB, kogoś, kto z pełną premedytacją pomógł ZSRR, wielkiemu imperium, które przez lata trzymało nas w szachu, czy zobaczyć w nim profesjonalistę, sprawnego oficera wywiadu, który wykonywał swoją pracę i który wykonywałby ją równie sumiennie w różnych systemach.

Ten film to przy okazji kawał dobrego kina sensacyjnego, bo oprócz tego, że próbowaliśmy skłonić Zacharskiego do publicznego rachunku sumienia, chcieliśmy pokazać też kuchnię szpiega. Fascynującą i zarazem przerażającą. Jak sam mówi Marian Zacharski, w każdych służbach świata znajdzie się człowiek podobny do byłego dyrektora CIA, który jak mantrę powtarza swoim ludziom: "Kłam, oszukuj, używaj podstępów, ważne jest tylko to, żebyś był skuteczny i nie dał się złapać".

Dekalog szpiega. Prawdziwe emocje, a do tego kawał ciekawej historii politycznej. Zacharski na przełomie lat 80. i 90. jest pupilem władz PRL, potem wchodzi w krąg przyjacielski ludzi z Solidarności. Zyskuje sympatię Milczanowskiego, Wałęsy. Po sprawie Oleksego zostaje okrzyknięty zdrajcą. Z jednej strony przekazuje wykradzione Ameryce tajne dokumenty, bardzo ważne dla Moskwy, z drugiej jako oficer nowych służb próbuje zdemaskować rosyjskiego agenta. "Kim jest ten człowiek?" - to pytanie, które nasuwa się na każdym etapie "studiowania" Zacharskiego.

Powiedział Pan kiedyś, że każdy dziennikarz raz na jakiś czas ma okazję grać o mistrzostwo świata. To był ten mecz?
Najgorsze jest to, że on jeszcze trwa...

To jest najgorsze? Przecież to jest fascynujące.
Ma pani rację. Najgorsze jest raczej to, że ja ciągle nie znam wyniku (śmiech). Myślę, że dopiero po emisji szóstego, ostatniego odcinka będzie można powiedzieć, czy to była walka mistrzowska, czy dałem ciała. I poległem. Ale tak, to było moje największe wyzwanie w wieloletniej zawodowej drodze. Czułem, że wspinam się na Mount Everest.

Spektakularnie się go zdobywa i równie spektakularnie się z niego spada?
Na pewno łatwiej niż z mniejszych górek, po których chadzałem wcześniej. Ale mam poczucie, że z całą fantastyczną ekipą, bo przecież ja jestem tylko twarzą tego przedsięwzięcia, wykonaliśmy ogromną robotę.

Tylko twarzą? Aż twarzą. Zapewniam Pana, że to będzie sukces albo klęska Bogdana Rymanowskiego.
Tak, i zostanę czegoś ojcem (śmiech). Jestem na pierwszej linii frontu. Proszę mi wierzyć, czuję to.

Szczególnie że jeden z Pana szefów, Edward Miszczak, publicznie obwieścił, że to najdroższa produkcja w historii TVN-u.
A we wzroku prezesa widzę nieustannie te liczby. Sumy, które kosztowały poszczególne odcinki.

I nie śpi Pan teraz?
Powiem tak: zdarzało mi się sypiać spokojniej. Montujemy na bieżąco, praca wre do ostatniego odcinka. Rzeczywiście firma, jak żartuje szef, zamieniła się dla nas w porządne biuro podróży "Szpieg". Nigdy nie zwiedziłbym tyle świata. Byliśmy w Stanach, Meksyku, Austrii, Szwajcarii, Rosji, w Niemczech. W każdym miejscu, gdzie istniał choćby najmniejszy ślad Zacharskiego.
Ale mimo hojności sponsora to nie były wakacje.
Wręcz przeciwnie, to był najintensywniejszy okres mojego życia. Wyjeżdżałem na nagrania, wracałem i normalnie pracowałem przy programie "Kawa na ławę", prowadziłem "Magazyn 24 godziny", a jednocześnie przygotowywałem się do kolejnego wyjazdu. Nawet nie chcę mówić, jaki to był rok dla mojej rodziny. Masakra.

Zagrał Pan va banque.
W jakimś sensie tak. I teraz sobie pomyślałem, że za największy sukces tego filmu powinienem uznać fakt, że moja żona się jeszcze ze mną nie rozwiodła. Młodsza córka, Julka, napisała mi w liście, że bardzo mnie kocha i nie chce ode mnie na urodziny żadnego prezentu, chce tylko, żebym był z nimi. W domu nie było mnie w ogóle, a do tego przez dłuższy czas prowadziłem podwójne życie.

Jak prawdziwy szpieg?
Bardzo długo zaledwie kilka osób wtajemniczonych było w to, że powstaje taki serial. Projekt musiał być sekretem, takie było zastrzeżenie Zacharskiego. Dzisiaj domyślam się, gdzie on mieszka. Mogę to pani określić z dokładnością do 50 km. Ale robiłem wszystko, żeby chronić swojego bohatera, tak jak dziennikarz chroni swoich informatorów. Czasami było ciężko. Znajomi i koledzy z pracy pytali mnie wielokrotnie: "A co ty tak właściwie robisz?".

Odpowiadałem: "Taki tam filmik o szpiegach". Pytali mnie o kim, dlaczego znowu wyjeżdżam i dokąd. To był dla mnie też sprawdzian wywiadowczo-szpiegowskich umiejętności. Szkoła kamuflażu. Fajne doświadczenie, ale wie pani co, nie potrafiłbym tak żyć na dłuższą metę. Tym większy podziw dla Zacharskiego (śmiech). Poczułem dobrze emocje kogoś, kto przedstawia się jako ktoś, kim nie jest. To wymaga niebywałej kontroli. A te światy mogą się tak pomieszać, że w konsekwencji pozbawiają człowieka osobowości. Ci ludzie żyją w matni. Nie znają dnia ani godziny. I ciągle oglądają się za siebie.

A potem wariują.
Mam szacunek dla Zacharskiego, że nie zwariował, naprawdę. Ale jest też druga strona medalu. Poczułem, że w sprzyjających okolicznościach ten świat może wciągnąć. Bo co to są tak naprawdę umiejętności szpiegowskie, wywiadowcze? Nie chodzi przecież o to, żeby dobrze i celnie strzelać. Tylko sprawnie manipulować drugim człowiekiem. Umieć zagrać się na śmierć. Udawać czyjegoś przyjaciela, traktować drugiego człowieka instrumentalnie. Zrobić z niego narzędzie do osiągnięcia swojego celu.

To nie są pozytywne umiejętności. Polubił Pan "swojego szpiega"?
Myślę, że gdyby tu pani teraz z nim usiadła, byłaby nim zauroczona. Chociaż ma trudny charakter i wielkie ego. Mam wrażenie, że rozmawiałem z człowiekiem, który uważa się za żywy pomnik światowego szpiegostwa. Ale ma ku temu powody. Rosjanie zdejmowali przed nim czapki z głów. Jak powiedział Andrzej Milczanowski, uważali go niemal za boga. I zresztą dlatego udało mu się potem zdobyć informacje dotyczące "Olina".

Kiedy po 90. roku Amerykanie stali się naszymi sojusznikami, to mimo że Zacharski do dzisiaj figuruje na liście przeciwników FBI, pierwszym życzeniem oficerów CIA, którzy przyjeżdżali do Polski, było właśnie spotkanie z tym agentem. Chcieli po prostu zobaczyć człowieka, który zrobił ich w konia! Dotarliśmy do prokuratora, który oskarżał Zacharskiego i doprowadziliśmy do ich spotkania w Meksyku. To jest bardzo mocna scena w filmie.
Panowie rozmawiają ze sobą na kładce, między Tijuaną a San Diego, na amerykańsko-meksykańskiej granicy. Skazany ze skazującym. Niesamowite jest to, że w tym prokuratorze nie ma pogardy, nienawiści do Zacharskiego, ale prze- ciwnie, jest podziw. I w tym duchu o Zacharskim mówią wszyscy.

Williama Bella, czyli tego, który przekazywał Zacharskiemu informacje, Amerykanie uznali za zdrajcę, a szpiega podziwiają. Tak jak Władimir Kriuczkow, ostatni szef KGB, z którym zresztą zrobiliśmy ostatni wywiad. Niektórzy żartują, że zmarł po naszym nagraniu. Ale już kiedy do niego przyszliśmy, wyglądał fatalnie.

Nie musi się Pan tłumaczyć.
Spotkaliśmy się w ciemnym moskiewskim mieszkaniu. Po drodze musieliśmy pokonać różne przeszkody. "Przedostać się" przez grupę KGB-istów non stop przy nim czuwających, zapłacić pieniądze. Kiedy go zobaczyłem, prawie nieruchomego w fotelu, bałem się, że nie powie ani słowa, ale się udało.

Jak Pan tak opowiada o pustyniach, kładkach w Tijuanie, moskiewskich mieszkaniach, to myślę sobie, że oprócz wielkiego dziennikarskiego wyzwania przeżył Pan prawdziwą przygodę.

Supermęską, bo podczas każdego spotkania z Zacharskim czułem się jak na ringu. Wiedziałem, że muszę wysoko trzymać gardę, że nie mogę się odkryć z tym, czego chcę. Poziom adrenaliny, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie osiągnąłem.

Sprawdził się Pan?
O rany, pani wie, że ja nie lubię tak o sobie mówić. Nie wiem. Na pewno to była wyższa szkoła jazdy. Mam wrażenie, że do tej pory startowałem w sprincie, a to był maraton. Z odległą metą.

Udało się Panu coś, co nie udało się nikomu innemu.
Nam się udało. Całej ekipie. Dwa ostatnie odcinki dotyczą sprawy Oleksego. Będą miały potężny ładunek newsowo-polityczny. Wracając do wcześniejszego pytania, myślę, że będzie o tym głośno.

Czyli o Panu będzie głośno?
O filmie.

Pan go firmuje.
Czuję się bardzo nieswojo.
Przecież jest Pan ambitnym dziennikarzem.
Oczywiście, że tak. Moja żona mówi nawet, że mam przerośnięte ego i jestem chorobliwie ambitny. Czuję się trochę jak sportowiec.

A każdy sportowiec chce wygrać.
/b]
Tak, ale jak się nie uda, to nie popełnię seppuku, bo mam świadomość wartości tego, co zrobiliśmy.
[b]Zrobił Pan już wiele wartościowych rzeczy w swojej karierze, ale jeszcze nie udało się Panu spektakularnie przebić. Może to jest właśnie ten moment?

Może… Ale przecież pani wie, że teraz najchętniej bym się gdzieś schował.

Po pierwsze już na to za późno, a po drugie Panu nie wierzę. To na jaką nagrodę Pan czeka?
Na żadną. Bez przesady. Nagrody, jeśli w ogóle, będą w niebie.

Znowu nie wierzę. Co jest złego w powiedzeniu: "Dałem radę. Jestem dobry"? Trzy lata temu został Pan Gentlemanem Roku, ale na pewno wolałby Pan zostać Dziennikarzem Roku.
Nie ma nic złego w powiedzeniu: "Jestem dobry", ale jest wielu innych, którzy znacznie bardziej zasługują na takie wyróżnienie.

Pan się kontroluje jak zawodowy szpieg. Czego się Pan nauczył od swojego bohatera?
Tego, o czym pani właśnie powiedziała (śmiech). W rozmowie z Zacharskim zdarzały się momenty, kiedy czułem, w którą stronę on zmierza, ale on nie zdawał sobie sprawy z tego, że ja to wiem. Sama pani wie, jak to jest. Przecież my też teraz ze sobą gramy. Między dziennikarzem a szpiegiem jest bardzo cienka granica. Chodzi o to, żeby wyciągnąć z rozmówcy to, o czym on nie chce nam powiedzieć. Fascynujący pojedynek.

Jest Pan w najważniejszym momencie swojej zawodowej drogi?
Na pewno przełomowym. Wszedłem na nowe tereny.

I jest Pan z siebie dumny?
Pani jest niemożliwa. Przecież już się przyznałem.

Że czeka Pan na brawa?
Może nie będą gwizdać.

Bardzo się Pan skomplementował. Dziękuję. Fascynujący pojedynek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl