Ich nasza historia wcale nie dotyczy

A teraz zabrałem się za biografię generalnego gubernatora Hansa Franka, pióra Dietera Schenka, historyka reżimu narodowosocjalistycznego. Wyliczam te lektury dlatego, że wczorajszy lewicowy brytyjski "Guardian", odnosząc się do rocznicy podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, zaprotestował przeciw próbom zrównywania nazizmu i stalinizmu. Gazeta uważa, że to były różne winy i ideologie, toteż nie wolno twierdzić, że Stalin był gorszy od Hitlera. Jej zdaniem, za takimi "nieprzyjemnymi zabiegami" kryją się politycy bałtyccy i środkowoeuropejscy, czyli także polscy.

Licytowanie się na zbrodnie, robienie wyliczeń, kto zabił więcej i jakimi metodami, rozpatrywanie, która świnia była gorsza i dlaczego, jest kompletnie pozbawione sensu, szczególnie w wymiarze cierpień jednostkowych. Niestety, zbliżająca się 70. rocznica wybuchu II wojny światowej prowokuje wiele osób, także polityków, do waloryzowania ustaleń historyków i pisania na nowo przebiegu wojny. Na krótko przed przyjazdem Putina do Gdańska głos zabrali też politycy kremlowscy (wczoraj zrobił to szef administracji prezydenta Rosji, Siergiej Naryszkin), zarzucając Polsce fałszowanie i upolitycznianie historii. Jesteśmy rewizjonistami, rozpętaliśmy przeciw Moskwie wojnę informacyjną, działamy na szkodę interesów Rosji, prowokacyjnie narzucamy jej winę za wydarzenia tamtych lat i tworzymy bazę do wysunięcia roszczeń kompensacyjnych. A przecież Rosja to nie ZSRR, z Sowietami nie ma nic wspólnego, nie jest spadkobiercą prawnym tamtego systemu.

Dlaczego tak się dzieje? Bo przypominamy też rocznicę 17 września. Skoro więc dla Rosji wojna zaczęła się 22 czerwca 1941 r. od napaści Hitlera na ZSRR, skoro wcześniej nie było Katynia, to może lepiej niech Putin nie przyjeżdża? Jeszcze narazi się na zarzut udziału w czymś, czego przecież nigdy nie było...