Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Górnicy żądają prawdy o tragedii

Aldona Minorczyk-Cichy
Fot. Lucyna Nenow
Górnicy z kopalni Wujek-Śląsk codziennie rano ze strachem włączają radio. Boją się, że zaczną dzień od informacji o kolejnym zgonie któregoś z nieludzko poparzonych kolegów.

Bo ofiar przybywa. Rośnie też bunt. Górnicy zaczynają podnosić głowy. Żądają prawdy i patrzą specjalistom z badającej sprawę komisji na ręce. Sami też przestają milczeć.
Już dzień po katastrofie na miejsce wypadku w ścianie V w pokładzie 409 na poziomie 1050 ruchu Śląsk weszli ratownicy. Zbierali rzeczy ofiar. Towarzyszył im fotograf z prokuratury, który dokumentował wszystkie ich ruchy.

Górnicy coraz głośniej mówią o tym, że ich kolegów posłano na śmierć

- Kolega, który tam był, opowiadał, że tylko w strefie tąpań, gdzie podczas eksploatacji nie powinno być ludzi, nazbierali 25 worków rzeczy górników. Niby skąd się tam wzięły? Jeśli ktoś będzie udowadniał, że tam nie łamano prawa, sam powinien iść siedzieć - mówi górnik Roman (nazwisko do wiadomości redakcji).
Kolejni górnicy w kopalni Wujek-Śląsk opowiadają o tym, co działo się pod ziemią. Twierdzą, że ufali przełożonym, ale ci ich zawiedli. Szefowie złamali przepisy, a to doprowadziło do tragedii. Paweł (nazwisko do wiadomości redakcji) jest wieloletnim pracownikiem kopalni Wujek-Śląsk. W chwili wybuchu metanu był w przyścianowym chodniku, na tyle daleko, że ogień do niego nie doszedł.
- Poczułem mocne szarpnięcie. Porwało mnie do tyłu. Zrobiłem fikołka w powietrzu - opowiada. Załamuje się mu głos, płacze: - Byłem tam, wszystko widziałem. Ci ludzie powinni żyć. Ja sam cudem ocalałem. Paweł twierdzi, że gdyby w kopalni przestrzegano przepisów, poszkodowanych i ofiar śmiertelnych byłoby o połowę mniej. O jakie przepisy chodzi? Zdaniem górników do wybuchu doszło, bo nie rabowano korytarzy po przejściu kombajnu.
- Tam zbierał się metan. Nie było innej możliwości, bo dobrze wiem, że ze ściany regularnie go odciągano. Metanometria też działała. Ale z tyłu za obudową, w niezawalonych chodnikach czujników nie było. W końcu coś musiało się zawalić i ten gaz wypchało. Coś zaiskrzyło i nastąpił wybuch - mówi Roman.

Paweł dodaje, że ponieważ kończono eksploatację ściany, wkroczyli tam górnicy z oddziału zbrojeniowo-likwidacyjnego:
- Wyciągali złom. Zaraz potem miały być kładzione tory i wyciągane obudowy.
W tym oddziale pracowali młodzi, niedoświadczeni górnicy. Oni byli tuż przed strefą tąpań, w której nie wolno przebywać w czasie, gdy chodzi kombajn oraz w samej strefie.

- Cały ten rejon, ta ściana były niebezpieczne. Tam był trzeci najwyższy stopień zagrożenia tąpaniami i czwarty - metanem. Czujniki gazu wybijały prąd trzy razy dziennie. Ale do ubiegłego piątku nie było tam poważnych wypadków. Czujniki działały, a my ufaliśmy dozorowi. Ale wyszło na to, że któryś z nich to głupek, który doprowadził do tragedii - podkreślają górnicy.

Są wściekli, że posłano ich kolegów na śmierć: - Ja to widziałem i do końca życia nie zapomnę - mówi Paweł. Dodaje, że przy ścianie mogło być najwyżej 12 osób. Reszta nie powinna tam pracować podczas eksploatacji.
- Kiedy w końcu się dowiemy, kto i dlaczego posłał tam tych młodych chłopaków? Oni nie mieli nic do gadania. Po prostu wykonywali zadania. W kopalni się nie dyskutuje, ani nic nie robi samemu. Na wszystko musi być polecenie - podkreślają górnicy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Górnicy żądają prawdy o tragedii - Dziennik Zachodni