Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przejedzone kopalnie

Michał Smolorz
Lwią cześć odpowiedzialności za wzrost wypadków w kopalniach ponoszą działacze związkowi. To ich pazerność i populizm są główną przyczyną zachwiania proporcji wydatków w spółkach węglowych

Kopalniane katastrofy są naturalnym efektem igrania z żywiołem. Jednak ostatni wypadek w Kochłowicach przebrał miarkę społecznych wątpliwości i wywołał niespotykaną od lat debatę nad bezpieczeństwem pracy górniczej. Niestety, jak zawsze w przypadku doraźnych dyskusji, większość wypowiedzi ledwie ślizga się po powierzchni problemu. Dominuje dziennikarska sensacja. Słabo w tym szumie brzmią głosy poważnych ekspertów, wskazujących, że zasadniczy problem z kopalnianym bezpieczeństwem tkwi zupełnie gdzie indziej - w pogmatwanej ekonomice górnictwa i jego upolitycznieniu. Jest to bodaj ostatnia dziedzina polskiej gospodarki, w której ekonomia wciąż ustępuje przed doraźnymi interesami kolejnych ekip rządzących, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć brzmi to paradoksalnie, cierpi na tym także bezpieczeństwo górników.

Do 1989 r. o ekonomice górnictwa w ogóle nie mówiono i nikt nawet nie próbował liczyć jego realnych kosztów. Ważne były zaplanowane na dany rok miliony ton, źródło egzystencji komunistycznego państwa. Gospodarka realnego socjalizmu miała praktycznie jedną kroplówkę utrzymującą ją przy życiu przez 44 lata: eksport węgla bez oglądania się na koszty. Przez cały ten czas bezpieczeństwo górniczej pracy mierzono kuriozalnym wskaźnikiem ilości wypadków śmiertelnych przypadających na milion ton wykopanego węgla. Jeśli wskaźnik przekraczał 1, uznawano, że jest źle; jeśli był mniejszy od jednego, propaganda z dumą obwieszczała, że mamy bezpieczne górnictwo. Tak przez wiele lat uczono studentów wyższych uczelni górniczych, to samo kładziono do głów uczniom techników górniczych i zawodówek. Kiedy na skutek serii katastrof magiczna jedynka była przekraczana, zwiększano rygory bezpieczeństwa albo... manipulowano wielkością wydobycia. Niewykluczone, że rekordowe 200 mln ton, które obwieściła propaganda PRL w 1979 r. (w rzeczywistości było nie więcej jak 180 mln) wzięło się z konieczności dopasowania wyników do owego wskaźnika wypadkowości. Po 1989 r. jedynym punktem spornym pomiędzy związkami zawodowymi a kolejnymi ekipami rządowymi były płace i przywileje socjalne górników. Dodajmy: były to spory, w których rządzący zawsze ustępowali w imię doraźnych interesów politycznych.

Nigdy dotąd w tych publicznych konfrontacjach nie stawiano kwestii nowych technologii, nakładów na inwestycje i poziomu bezpieczeństwa pracy. W efekcie takiej polityki przez minionych 20 lat płace stały się absurdalnie wysokim składnikiem kosztów: w skali całego górnictwa węglowego sięgają one 55 proc. wszystkich wydatków. Dzieje się tak, mimo że górnictwo należy do najbardziej kosztownych dziedzin przemysłu, pochłania najwyższe nakłady na maszyny i urządzenia produkcyjne, wymaga kolosalnych środków na udostępnianie złóż i likwidację szkód w środowisku naturalnym. Jest także w czołówce energochłonnych gałęzi przemysłu. Z całej energii, jaką uzyskuje się z węgla, aż 30 proc. jest zużywane na jego wydobycie! Mimo tak wielkich kosztów, stanowią one wciąż kurczącą się mniejszość wydatków. Tymczasem udział płac w tym zestawieniu wciąż rośnie - nie dziw, że po raz pierwszy od 20 lat średnia płaca w niektórych zakładach zbliżyła się do 200 proc. średniej krajowej.
Nie przesądzam, czy taki poziom wynagrodzeń jest słuszny, czy niesłuszny, czy jest adekwatny do charakteru pracy, czy odpowiada uciążliwości i poziomowi ryzyka. Górnicy mogą zarabiać nawet drugie tyle, pod warunkiem, że pozwala na to sytuacja ekonomiczna spółki, że majątek produkcyjny jest prawidłowo odtwarzany, że na bieżąco są kupowane i instalowane wszystkie dostępne technologie neutralizacji zagrożeń. A zagrożenia są coraz większe, zaś technologie coraz droższe. Tymczasem obecny poziom wynagrodzeń w kopalniach kompletnie nie przystaje do jakiegokolwiek rachunku ekonomicznego. Górnictwo głównie przejada wszystkie dostępne środki, których potem brakuje na inwestycje, także na bezpieczeństwo pracy. Gdy tylko w rocznym bilansie spółki pojawi się choćby minimalny zysk operacyjny, związki zawodowe natychmiast występują z postulatem przeznaczenia go na wynagrodzenia - i te żądania są spełniane.

Po przejedzeniu zysków zarządy spółek postulują, aby koszty inwestycji wzięło na siebie państwo. Ten postulat też jest o krok od akceptacji przez obecny rząd. Coraz więcej kosztów wydobycia węgla wyprowadza się poza górnictwo i obciąża nimi gminy, budżet centralny lub inne fundusze publiczne. Np. skutkiem wyłączenia górniczych emerytur ze spójnego systemu ubezpieczeń społecznych aż 80 proc. wydatków na ten cel dokładają inni klienci ZUS, ledwie 20 proc. stanowią składki odprowadzane do wspólnej kasy przez kopalnie.

Nie pojawił się dotąd w górnictwie ani jeden odważny menadżer, któremu udałoby się przerwać tę spiralę przejadania zarobionych pieniędzy. Nieliczni, którzy próbują - przegrywają, w efekcie dawno został przekroczony krytyczny poziom dopuszczalnych oszczędności. A oszczędza się na wszystkim: na maszynach wydobywczych i obudowach, zastępując nowe zakupy regeneracją zużytych urządzeń, na zgodnych ze sztuką górniczą technologiach udostępniania złóż i likwidacji starych wyrobisk, wreszcie na bezpieczeństwie. Nie oszczędza się tylko na płacach, które z przyczyn politycznych mają najwyższy priorytet.

W dyskusji po ostatniej katastrofie zaroiło się w mediach od sensacyjnych opowieści czynnych lub emerytowanych górników, opisujących kryminalne przykłady naruszania bezpieczeństwa. Choć niektóre z tych zwierzeń budzą grozę, tak naprawdę jest to problem drugorzędny. Daleko groźniejsze jest całkowite złamanie właściwych proporcji w strukturze kopalnianych kosztów. Księgowi spółek wiedzą, że na wszystko może im braknąć, tylko nie na płace. Dlatego lwią cześć odpowiedzialności za wyraźny wzrost wypadków, za naruszanie indywidualnego i zbiorowego bezpieczeństwa w kopalniach ponoszą działacze związkowi. To ich pazerność i populizm są główną przyczyną zachwiania proporcji wydatków w spółkach węglowych. Nikt z nas nie pamięta, by jakikolwiek związek zawodowy domagał się w ostatnich latach zwiększenia wydatków na bezpieczeństwo górników. Lawinę sporów o płace pamiętamy wszyscy. Załogi nie protestują, bo któż nie chciałby zarabiać więcej niż dotąd.

Myśl, że nie ma nic za darmo, a jedno musi się odbyć kosztem drugiego, nikomu nawet nie świta w głowie, a jest to, niestety, system naczyń połączonych: jeśli w jednym miejscu poziom rośnie, w drugim musi spadać. Dobra koniunktura na węgiel to już przeszłość. Najpierw ucierpieli producenci koksowego, zaraz potem dostawcy energetycznego. Przykopalniane zwały przekroczyły poziom alarmowy i już wiadomo, że nawet zimowy wzrost popytu ich nie opróżni. Czeka nas ograniczanie wydobycia, wraz z nim drastyczny spadek wpływów spółek węglowych, o zyskach nikt już nie myśli. A dochody z 3 lat węglowej prosperity zostały przejedzone, w myśl popularnej wśród związkowców reguły: zyski nasze, straty wasze. Po raz kolejny górnictwo wyciągnie rękę do państwowej kasy i zapewne cel swój osiągnie. Bo nie znalazł się jeszcze tak odważny polityk, który by te sprawy zdołał uporządkować raz na zawsze.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera