Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Metropolitalne porażki

Jerzy Gorzelik
Współfinansowanie projektów z kasy UE jest rozwiązaniem tymczasowym, które ma obowiązywać do momentu osiągnięcia przez polskie regiony określonego poziomu rozwoju. Celem powinno być dostatnie życie na własny koszt

Niemieckie słowo Schadenfreude nie ma swojego polskiego odpowiednika, z czego nie należy wyciągać pochopnego wniosku, że uczucie, które opisuje, obce jest mieszkańcom kraju nad Wisłą. Oznacza tyle, co radość z cudzego niepowodzenia. Wyznaję, nie bez wstydu, że ów rodzaj bezinteresownej, ale mimo wszystko niskiej satysfakcji, odczuwam coraz częściej i to, bynajmniej, nie (tylko) po porażkach lokalnych rywali mojej ulubionej drużyny piłkarskiej. Czas adwentu sprzyja rachunkowi sumienia - warto uderzyć się w pierś z mocnym postanowieniem poprawy.

Awans lasów i łąk

Owo wstydliwe uczucie naszło mnie ostatnio pod wpływem prasowych doniesień o losach prac nad tworzeniem tzw. metropolii. Ciągną się one nieznośnie niczym wenezuelska opera mydlana, brak tylko urodziwych Latynosek, których wdzięk mógłby ulżyć w cierpieniach podirytowanej publiczności. Jak zapewne państwo pamiętacie, zaczęło się przed paru laty od wysokiego "C", czyli propozycji ówczesnego wojewody, Tomasza Pietrzykowskiego, który z dyskusji nad ustawą uczynił skuteczny instrument autokreacji.

Upadek rządu Jarosława Kaczyńskiego zakończył pierwszy akt spektaklu, którego kolejne odsłony przeradzały się w tandetną farsę. Przybywało pretendentów do zaszczytnego miana "metropolii", więc ich liczba urosła w pewnym momencie do kilkunastu. Metropoliami miały stać się lasy między Toruniem i Bydgoszczą, a także podrzeszowskie łąki. Ekspansja metropolitalnej idei - niemal dosłownie pod strzechy - nasuwać mogła skojarzenia z filmem Wernera Herzoga "Fitzcarraldo", którego tytułowy bohater (w tej roli Klaus Kinsky) zapragnął wybudować operę w środku amazońskiej dżungli.

Słodki sen regionalnych elit
Z czasem tendencja uległa odwróceniu, aż stanęło na koncepcji trzech zespołów miejskich, które na mocy ustawy obdarzone zostaną (?) szczególnym statusem. Z kolei w Krajowej Strategii Rozwoju Regionalnego pojawić się miało ich dziesięć. Miało, ale się nie pojawią, bowiem Ministerstwo Rozwoju Regionalnego uznało, że wystarczy nam jedna metropolia, ta warszawska. I to wyłącznie dla niej sporządzony zostanie specjalny plan rozwoju. A u nas metropolitą pozostanie po staremu jedynie ksiądz arcybiskup.
Zapytacie państwo, nie całkiem bez racji: i z czego się, głupcze, cieszysz? Przecież decyzja ta może oznaczać narastanie dysproporcji między uprzywilejowanym centrum a peryferiami. Owszem, może, ale już dawno pożegnałem się z naiwną wiarą w determinację tzw. regionalnych elit i ich wolę obrony naszych interesów. Z błogostanu naszych reprezentantów, a także nas samych, nie wytrąci prztyczek w nos, a jedynie potężny kopniak w tylną część ciała.

Oderwani od realiów

Kiedy na górnośląskich salonach rozpoczęto dyskusję nad statusem śląsko-dąbrowskiej konurbacji, zachłystując się przykładem Zagłębia Ruhry, środowisko Ruchu Autonomii Śląska wskazywało, że proponowany scenariusz postawiony jest na głowie. Ustawę regulującą funkcjonowanie zespołu miast przemysłowych w Północnej Nad-renii-Westfalii, przyjęto nie w Bundestagu w Berlinie, lecz w Landtagu, czyli regionalnym parlamencie. Tworzyli ją ludzie reprezentujący społeczność, której dotyczy, i znajdujący się blisko problemów, które ma ona rozwiązywać. I w naszym przypadku należałoby zatem przyznać pierwszeństwo dojrzałej decentralizacji państwa i ustanowieniu w regionach parlamentów elastycznie i sprawnie reagujących na potrzeby wspólnot.

Stworzenie ustawy metropolitalnej w Warszawie nie uwzględni specyfiki poszczególnych aglomeracji, zamykając je w gorsecie ujednoliconych norm, bądź też, z uwagi na rozbieżność interesów, w ogóle nie dojdzie do skutku. W odpowiedzi słyszeliśmy wypowiadane protekcjonalnym tonem uwagi o braku politycznego realizmu. Liczni mentorzy dawali nam do zrozumienia, że bujamy w autonomicznych obłokach, podczas gdy oni, przejęci troską o regionalne tu i teraz, skupiają się na tym, co naprawdę ważne. Nadzieje na rozwiązanie górnośląskich i zagłębiowskich problemów przez warszawskie centrum szybko okazały się równie realistyczne co oczekiwanie, że słońce wzejdzie na zachodzie.

Wrocław milszy rządowi

Z sytuacji tej płynie nauka tyleż prosta, co oczywista: realistą jest nie ten, kto wierzy w "centralizm z ludzką twarzą", skupiając się na kosmetycznych zmianach obecnego stanu rzeczy, lecz ten, kto podejmuje wyzwanie zasadniczych reform. Lifting nie uwolni nas od marazmu, a jedynie odwróci uwagę od problemów najwyższej wagi.

A że od tych ostatnich nie uciekniemy, przekonuje codzienna praktyka. Oto nie tak dawno Katowice przegrały z Wrocławiem rywalizację o inwestycję potentata branży informatycznej, firmy IBM. Oczywiście, najmniejszego wpływu na to rozstrzygnięcie nie miał fakt, że stanowisko wicepremiera zajmował wówczas znany wrocławski polityk - symbol tego, co w polityce nieskalane i przejrzyste niczym kryształ. Niewątpliwie nikomu z nas nie przyszłoby do głowy, że - uosabiający wszelkie cnoty rząd - mógł zagrozić wstrzymaniem środków na katowickie inwestycje i obiecać amerykańskiej firmie jakiekolwiek profity za wybór stolicy Dolnego Śląska - przecież takie rzeczy się w Polsce nie zdarzają.

Szantaż centralny

Gdyby jednak ktoś ośmielił się myśleć inaczej, odczułby, jak dokuczliwy może być brak finansowej niezależności od centrali. Województwo śląskie dysponuje budżetem rzędu 2,5 miliarda złotych - mniejszym niż miasto Warszawa. Dla porównania, autonomiczna Katalonia ma do swojej dyspozycji 56 miliardów... euro i zdecydowanie większą swobodę w wydawaniu tej kwoty. Żaden ekonomiczny szantaż ze strony Madrytu nie jest jej straszny.
Ustawa metropolitalna to niejedyne panaceum na górnośląskie bolączki, którego uczepiono się w regionie niczym tonący brzytwy. Niejednokrotnie zdarzało mi się słyszeć wygłaszaną z głębokim przekonaniem mantrę o konieczności zarzucenia autonomicznych mrzonek i skupienia się na skutecznym pozyskiwaniu środków europejskich. Pomijam tu oczywistą kwestię związku między zakresem regionalnych swobód a możliwościami racjonalnego wydawania unijnych pieniędzy. Przypomnę o czymś znacznie bardziej istotnym - współfinansowanie projektów z kasy UE jest rozwiązaniem tymczasowym, które obowiązywać ma jedynie do momentu osiągnięcia przez polskie regiony określonego poziomu rozwoju. Oczywistym celem powinno być dostatnie życie na własny koszt.

Pasożytnicza mentalność
Trudno oprzeć się wrażeniu, że myśl ta wielu przerasta - pasożytnicza mentalność jak nowotwór wżarła się w społeczną tkankę. Ucieczka od odpowiedzialności nie może jednak trwać w nieskończoność. Za obecną krótkowzroczność przyszłość wystawi nam słony rachunek, a zaprzepaszczenia szans, jakie dają nowoczesne rozwiązania ustrojowe, nie osłodzą nam ani europejskie fundusze, ani ustawa metropolitalna.

Rzymski senator, Kato Starszy, każdą ze swych mów kończył zdaniem: "A poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć". Determinację w walce z przeciwnikiem motywował notorycznym łamaniem przezeń wszelkich traktatów. Nie, bez obaw - nie zamierzam nawoływać do podobnie brutalnej rozprawy z Warszawą, choć wiarygodność władz centralnych jest równa tej kartagińskiej. Uwadze rzekomych politycznych realistów, którzy - wbrew zdrowemu rozsądkowi i potocznemu doświadczeniu - wyrzekają się większej samodzielności naszego regionu, polecam zdecydowanie i konsekwencję Katona, a także nowe motto: "A poza tym uważam, że autonomię należy przywrócić".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Metropolitalne porażki - Dziennik Zachodni