Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najważniejsze są zawsze wiara i dobroć

Redakcja
Istotą świąt, bez względu na zmieniające się czasy, pozostaje to samo. Jest nią tajemnica Wcielenia Bożego Syna - mówi Ksiądz Profesor Jerzy Szymik
Istotą świąt, bez względu na zmieniające się czasy, pozostaje to samo. Jest nią tajemnica Wcielenia Bożego Syna - mówi Ksiądz Profesor Jerzy Szymik Fot. ARC
O tym, dlaczego święta Bożego Narodzenia są dla wszystkich, także dla niewierzących, o komercjalizacji Mikołajów, z kapłanem Archidiecezji Katowickiej, profesorem nauk teologicznych, księdzem Jerzym Szymikiem rozmawia Marcin Zasada

Czy Ksiądz Profesor pije w święta coca-colę?
(śmiech) Specjalistami od coca-coli są moi siostrzeńcy i siostrzenica. Pija ją również moja mama, a do tego bardzo ją lubi. Ja pijam jej nieco mniej, ale przeciwwskazania płyną wyłącznie od dietetyka, a wersji light nie trawię...

Nowoczesność nie jest Bogiem. Tylko Bóg jest Bogiem. Kościół służy Bogu - i tym samym człowiekowi. Kościół ma obowiązek kochać Boga i człowieka

Spodziewałem się "nie" i ideologicznej podbudowy.
Absolutnie żadna ideologia temu nie towarzyszy. W tej kwestii była już jedna: zohydzanie imperialistycznej coca-coli we wczesnym PRL-u, co zaowocowało wprowadzeniem niesławnej pamięci polo-cocty... Dziękuję, dla mnie wystarczy. Jestem proamerykański, jeśli o to pan pyta.

Wobec tego Ksiądz Profesor pogodził się z popkulturową przemianą świętego Mikołaja, który dzięki coca-coli wszystkim kojarzy się już z poczciwym, pękatym dziaduniem z długą siwą brodą i czerwono-białym kubrakiem?
Też nie. Święty Mikołaj był biskupem Myry w Licji, na terenach dzisiejszej Turcji, był człowiekiem ogromnej dobroci i świętości, a nie żadnym coca-colmanem. Ani dziadkiem mrozem - dodajmy dla równowagi. Nie pochodził też z Laponii, nie miał do czynienia z reniferami i nigdy nie nosił biało-czerwonego wdzianka.

Jak zatem traktować reklamowy przekaz pozycjonujący święta jako akt konsumpcji, który dokonuje się dzięki całej gamie sklepowych produktów? Dziś świętom patronuje, jak Ksiądz Profesor raczył go nazwać, coca-colman.
Powiem szczerze, że kwestia, która jest rdzeniem wskazanego przez pana problemu, nie jest specjalnie dużym problemem dla mnie. Proszę mnie dobrze zrozumieć, gdyż to, co teraz powiem, w żadnym wypadku nie będzie lekceważeniem pańskich wątpliwości. Należę do pokolenia, które ciągle cieszy się i potrafi cieszyć się tym, że są pomarańcze na święta. Pamiętam, gdy w czasach dzieciństwa moja kochana mama nie mogła tych pomarańczy wywalczyć (w komunizmie się towar do sklepu "rzucało", a od strony klienta "zdobywało" albo "wystało"; proste kupowanie zdarzało się rzadko - że przypomnę młodszym), podobnie zresztą, jak wielu innych dóbr. Fakt, że dziś można je kupić przez cały rok - cieszy mnie i mi nie przeszkadza. To że w adwencie witają mnie 10-metrowe choinki w tzw. galeriach i że pierwsze kolędy słyszę w listopadzie, jest ceną stosunkowo niewielką. W istocie nie przeszkadza mi to tak bardzo, jak przeszkadzała mi sytuacja, w której moja mama nie miała pomarańczy i migdałów na święta. A ubecy fotografowali idących na pasterkę sztygarów. A na kopalnianych partyjnych dywanikach rugano tych, którzy odważyli się wpuścić do domu księdza po kolędzie. I wyrzucano ich z pracy. A ich dzieci ze studiów. Od 20 lat nieustannie cieszę się tą odmianą i cały ten przedświąteczny huk jest dla mnie drobnostką w porównaniu z brzydotą i moralną ohydą komuny, którą przeżyłem. Niewielka to cena, rozumie pan.
Czy święta stały się kompromisem między przeżyciem duchowym czy choćby rodzinnym oraz konsumpcją i coraz bardziej nachalną komercją?
To już zależy od ludzi, od konkretnych środowisk, rodzin. Od tego, co stanowi środek ciężkości ich życia. Oczywiście, istotą świąt, bez względu na upływ lat i zmieniające się czasy, z głęboko chrześcijańskiego punktu widzenia pozostaje to samo. Jest nią tajemnica Wcielenia Bożego Syna, a w ludzkiej praktyce - pójście do spowiedzi świętej, pójście na pasterkę, komunia święta, uczestnictwo w świątecznych Eucharystiach, życzliwość wobec bliźnich, miłość dana rodzinie, przebaczenie wzajemne, czyli dobroć Boga przełożona w ludzkim sercu i życiu na dobroć wobec ludzi… Natomiast, powtarzam, tę cenę, cenę wszechobecnej komercji jestem gotów płacić z ochotą jako daninę za nieobecność bezbożnej, a przez to nieludzkiej i tym samym zgrzebnej (w święta to było widać szczególnie!) komuny w naszej społecznej przestrzeni. Nie jestem naiwny. Zdaję sobie sprawę, że za kompromisem, o którym pan wspomniał, stoją rzędy łasych na pieniądze koncernów, stoi nieraz wyzysk i wiele ludzkich dramatów. Wszystko to wiem. Ale proporcje zła i dobra są dla mnie ciągle bezdyskusyjne.

We Włoszech od lat o tej samej porze rozpoczyna się gorąca dyskusja nad jakością Bożego Narodzenia. Czy Polacy niosący bagaż społecznych doświadczeń mogą pozwolić sobie na większy liberalizm w tej materii, którego nie wykazuje wielu watykanistów? Oni ubolewają nad zwycięstwem komercyjnego szaleństwa nad religijną treścią świąt.
Mój pogląd nie jest liberalny - słowo "liberalny" nabrało w ostatnich latach (w Europie, bo niekoniecznie w USA) takich treści, że nie chciałbym, żeby jakikolwiek mój pogląd był "liberalny". Mój pogląd jest poglądem człowieka, który podobnie jak prawdziwie kościelni watykaniści (bo ci są różni, zależy, dla kogo pracują) i podobnie jak cały mój Kościół, z którym się całkowicie utożsamiam, podkreśla to, co jest istotą tych świąt. Opisywałem ją przed chwilą. Cała reszta jest do świąt tylko dodatkiem. Owszem, bywa, że materia wciska się w to miejsce, które powinien zajmować duch. Ale nie będę potępiał tego, że mogę dziś kupić lepsze bombki niż kiedyś i że mogę to zrobić w październiku. Jeśli to jest problem, to problem numer 17. Problemem w święta jest moja wiara, moja spowiedź święta, moja komunia święta, moja miłość, moja nadzieja, moja dobroć. Mój Bóg i mój bliźni.

Czy Ksiądz Profesor nie obawia się postępującej laicyzacji świąt Bożego Narodzenia? To znaczy, czy to, co dziś Ksiądz Profesor nazywa dodatkiem do świąt, nie staje się ich sednem? W języku angielskim życzenia Merry Christmas zastępowane są neutralnym światopoglądowo zwrotem Seasons Greetings, czyli świąteczne życzenia. We Włoszech ludzie coraz częściej życzą sobie szczęśliwego święta, zamiast szczęśliwego Bożego Narodzenia. Przykłady można by mnożyć.

Rozumiem tę obawę i częściowo ją podzielam. Naszym - wszystkich - zadaniem jest zachować religijny charakter, punkt ciężkości tych świąt. Wielką nadzieję pokładamy tu wszyscy w Polsce - nadzieję wielką na europejska skalę. Procesy laicyzacyjne w Europie stale mają z Polską jakiś kłopot. I w tej dziedzinie możemy coś dać naszym Siostrom i Braciom w Europie. Bo Unia to nie tylko przywileje, ale i obowiązki. "Nie produkujcie kolejnego mercedesa (zrobimy go sobie sami), ale nauczcie nas kultu Matki Bożej (bo tego sobie sami zrobić nie umiemy)" - mówił 12 lat temu w moim rodzinnym Pszowie niemiecki kardynał Joachim Meisner.
Czy święta Bożego Narodzenia są też dla niewierzących?
Oczywiście, i to w sensie bardzo głębokim. Kościół nie jest dla siebie, jest dla świata. Kościół nie jest grupą narcyzów, stowarzyszeniem egoistów ściskających zazdrośnie skarb wiary; Kościół jest misyjny z natury, ze swej istoty - nie ma innego. Tajemnica Wcielenia Chrystusa jest czymś największym, co chrześcijaństwo ma do zaoferowania światu. W tych świętach zawiera się najgłębsza z możliwych akceptacja człowieczeństwa, każdego bez wyjątku człowieka. Człowiek jest godny przyjąć w sobie Boga! Niesłychane to wyniesienie człowieczeństwa. Radość z bycia człowiekiem dotyka w tym przypadku każdego. Dotyczy to zresztą całego chrześcijaństwa, które jest religią absolutnie antropocentryczną. W tym znaczeniu święta są również dla niewierzących. Radość z bycia człowiekiem jest dla wszystkich, a chrześcijaństwo jest ją winne światu. "Słuchajcie, Bracia i Siostry, mamy dowód, że dobrze jest być człowiekiem, posłuchajcie!!!" - tę dobrą nowinę jesteśmy jako chrześcijanie winni każdej i każdemu w te święta.

W podobny sposób niedawno broniono idei utrzymania krzyża w szkolnych klasach. Krzyż, jak tłumaczyło wiele autorytetów Kościoła - symbol pewnego aktu miłosierdzia wobec ludzkości - jest również dla tych, którzy do tego Kościoła nie należą. A czy nie jest to sprowadzaniem świętych spraw do nieświętej przestrzeni? Jak się to ma do komplikacji, której Ksiądz Profesor poświęcił jeden ze swoich wierszy: "Słowo stało się ciałem/i nieodwołalnie skomplikowało/relacje między niebem i ziemią"?
Ta komplikacja polega na tym, że to, co myśleliśmy, iż jest naszym przekleństwem (nasze śmiertelne, kruche i pokuśliwe ciało, niepokonalna "odległość" między ziemią a niebem, ciemność naszych serc, obraz surowego Boga, śmierć, czyli nasz ostateczny kres), to okazało się w cudownym świetle Wcielenia Boga pokonalne! Bóg stał się człowiekiem i odtąd im bliżej człowieka, tym bliżej Boga! A im bliżej Boga, tym bliżej człowieka! Czyli jest to "skomplikowanie" w dobrą stronę, błogosławione. A radość powoduje i potęguje jeszcze i to, że jest ono "nieodwołalne" - bo Bóg jest nieskończenie wierny i nigdy swojej łaski nie cofa... A co do krzyża: jest bezwzględnym dobrem dla każdego człowieka, dla całej ludzkości. Jest dla chrześcijaństwa, a z wnętrza chrześcijaństwa - dla całego świata znakiem najgłębszej akceptacji człowieczeństwa. Jest znakiem współczucia, nie w sensie taniego sentymentalizmu, ale współodczuwania Boga z człowiekiem, ludzi miedzy sobą, solidarnego zejścia na samo dno naszego bólu. W tym znaczeniu tak Boże Narodzenie, jak krzyż są znakami uniwersalnymi, które trzeba chronić - z całą cierpliwością, miłością, ze świadomością, że musimy o tym rozmawiać, tłumaczyć, słuchać się nawzajem.
Jednak spór o krzyże w szkołach od lat dzieli Polskę. A jak orzekł Europejski Trybunał Praw Człowieka, symbol religijny w takim miejscu narusza wolność wyznania uczniów i prawa rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Problem, który bywa lekceważony przez Kościół, dotyczy też formy nauczania religii i wliczania oceny z niej do średniej na świadectwie.
Namawiam wszystkich, łącznie z sobą, rzecz jasna, do cierpliwości, do budowania takiej przestrzeni kulturowej, która będzie przyjazna dla wszystkich. Oczywiście nie za cenę płytkiego pacyfizmu, nie ze strachem przed jasnym określeniem własnej tożsamości. Są możliwe, wierzę, do wypracowania takie kompromisy, taka konwergencja stanowisk, dzięki którym to, co jest dla mnie drogie, może istnieć w taki sposób, by nie raniło innych. I też stawać się drogie dla innych. A to, co drogie dla niego, może stawać się drogie dla mnie. Nie ma na to innego sposobu, jak cierpliwość, roz-mowa, uważność na drugiego.
Czy ten kompromis mógłby, według Księdza Profesora, polegać na zdjęciu krzyża i przeniesieniem lekcji religii do salek katechetycznych?
Nie sądzę. Neutralność światopoglądowa państwa i państwowej szkoły nie oznacza przecież laickości ani nie jest tożsama z bezbożnością. Państwo nie łączy się z żadną religią, ale stwarza przestrzeń do realizowania duchowych potrzeb każdemu i umożliwia ich publiczne manifestowanie. Zdejmowanie krzyży byłoby triumfem laickiego fundamentalizmu.

Czy ocenianie nie wiedzy, a wiary na lekcjach religii (zdarza się to dość często) jest odpowiednie?
Katecheza ma różne komponenty. Konieczny i szczególnie istotny jest komponent świadectwa życia, wiary oraz praktyki religijnej. Jest on nieocenialny ze swej istoty, w przeciwieństwie do istniejącego również w katechezie (i to też należącego do katechezy istotnie!) komponentu teologicznego, naukowego. Na jego podstawie wystawia się ocenę. Na podstawie wiedzy, nie wiary.

Ateista mógłby chodzić na lekcje religii i być oceniany na szóstkę?
Ateisty nikt nie zmusza do chodzenia na religię.

Załóżmy, że chce. Ma szeroką wiedzę, ale nie wierzy w Boga. Zależy mu na dobrej ocenie, choćby po to, by poprawić średnią. Ma szansę na szóstkę?
Jeśli jego wiedza zasługuje na taką ocenę, jak najbardziej. Trzeba docenić jego religioznawczą wiedzę, wykonaną pracę. Szczerość, szacunek, rezygnacja z jakiejkolwiek formy przemocy mają też zawsze ewangelizacyjny potencjał... Ocena wiedzy, powtarzam, wliczanie do średniej etc. to jest też kwestia prestiżu - normalnego, "równoległego" wobec innych przedmiotów - powie to panu każdy nauczyciel. Szanuję pańskie wątpliwości, ale nie sądzę, by sposób nauczania religii w szkołach wymagał dzisiaj radykalnych zmian.

Mam wrażenie, że prowadzi on jednak do tego, co Ksiądz Profesor bardzo wdzięcznie nazwał "rozmienianiem religii na drobne". "Bóg stając się człowiekiem, zaryzykował również to" - to słowa Księdza Profesora. Czy religię można rozmieniać na drobne? Czy między czernią i bielą religia dopuszcza strefę szarości?
Chrześcijaństwo to nie jest żadna rygorystyczna, fundamentalistyczna sekta dla absolutnie cnotliwych. To jest religia dla grzeszników - Jezus przyszedł do grzeszników, przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło, powiada Ewangelia. Chrześcijaństwo, zwłaszcza w wersji katolickiej, akcentuje zgodę na to, że Kościół jest wypełniony grzesznikami. Oczywiście, nie jest to zgoda perwersyjna, zakładająca grzech pokrętnie (według zasady: bo i tak mi go Bóg wybaczy), szydząca w ten sposób z miłosierdzia Bożego. To byłoby diaboliczne, a nie chrześcijańskie... Mówiąc o grzesznikach mam na myśli głównie siebie. Gdyby Kościół nie był dla ludzi grzesznych, to dla mnie nie byłoby w nim miejsca. To, że Chrystus przyszedł nie dla herosów cnót wszelakich, tylko dla grzeszników, jest niezwykle pocieszające. Dla mnie bardzo.

Jak Ksiądz Profesor ocenia twarz Kościoła, którą w mediach uosabia np. Tomasz Terlikowski? Dla wielu to wizerunek Kościoła jako siły anachronicznej i reakcyjnej.
Współczuję tym, którzy chcieliby budować Kościół "na swój obraz i swoje podobieństwo". Kościół nie jest sektą. Jest w nim sporo miejsca: od lewa do prawa. I w Kościele zdecydowanie jest miejsce dla Tomasza Terlikowskiego, a niektóre jego teksty są wręcz konieczne dla zwyczajnego pluralizmu artykulacji całej (nieokrojonej) palety przekładania kościelnego nauczania na konkret współczesnego życia. Oczywiście, Terlikowski nie jest nieomylny, ani nie jest "nauką Kościoła". Jest świeckim, odważnym, potrzebnym publicystą. Ale przecież w Kościele jest miejsce dla ludzi myślących konserwatywnie i liberalnie. Kościół to nie sekta, powtórzę, to wspólnota sakramentów, modlitwy i wiary, a nie urawniłowka partyjna. Ta ostatnia ma inne korzenie i wzorce.

Jest miejsce dla ojca Rydzyka?
Zdecydowanie tak. To człowiek, który robi wiele dobra w Kościele. W Kościele, w którym jest miejsce zarówno dla Radia Maryja, jak i dla "Tygodnika Powszechnego". Dla dziennikarzy z Radia eM i dla "Dziennika Zachodniego". I dla świętych, i dla grzesznych. Dla ciebie i dla mnie. Dla wielu innych. Zachęcam do cierpliwości wobec ludzi myślących inaczej. I do tego, by raczej przygarniać do Kościoła, niż z niego wypędzać.
Ale publiczna działalność ojca Rydzyka na dłuższą metę kompromituje i szkodzi Kościołowi - to żadne odkrycie. Jak Ksiądz Profesor odebrał kolejną wypowiedź redemptorysty na temat duchownych, którzy wsiadają do samochodu po lampce koniaku?
Wcześniej zdarzały mu się też wystąpienia ocierające się o rasizm i antysemityzm.
Kościołowi szkodzi przede wszystkim mój grzech. I grzech księdza Rydzyka. Natomiast różnica poglądów, debata - nie szkodzą. Głupie wypowiedzi (a takie się Rydzykowi zdarzały, mnie też) nie szkodzą w sensie istotnym, natomiast psują image Kościoła. Zgoda, skrzywiłem się, słysząc tę cytowana przez pana, wyraźnie niefortunną wypowiedź ojca Rydzyka, niepierwszą zresztą w tym stylu. Ale Kościołowi znacznie bardziej zaszkodziły apostazje tzw. medialnych duchownych niż lapsusy księdza Rydzyka. Powtórzę: grzech jest kijem w szprychach kół Kościoła, niczym innym.

A gdzie sięgają granice wpływania przez Kościół na politykę, granice ingerencji królestwa "nie z tego świata" w coś wyjątkowo mało duchowego? Czy Kościół może, bez szwanku dla swojej misji "na tym świecie" sympatyzować z konkretnymi ugrupowaniami politycznymi (znów kłania się ojciec Rydzyk)?

Musi pan pamiętać, że to pytanie (i obecny w nim zarzut) ma niedobrą tradycję. Pracowałem jako wikary w Chorzowie Batorym, kilka lat, w parafii Wniebowzięcia Matki Bożej. Tamtejszy proboszcz, ks. Józef Czempiel zginął w Dachau w pierwszej połowie lat 40. XX w. Wtedy wikary, ks. Ignacy Jeż (późniejszy biskup koszaliński), odprawił mszę św. w parafii za zamordowanego Proboszcza. Powędrował do Dachau na 4 lata, a naziści wywieźli go tam za "mieszanie się do polityki". Kiedy w tej samej parafii 40 lat później organizowałem pomoc dla internowanych, msze za ojczyznę - ubecja ostrzegała mnie, że "mieszam się do polityki". W tym samym czasie generałowie Jaruzelski i Kiszczak oraz ich megafon - Jerzy Urban - głosili publicznie, że ks. Popiełuszko "miesza się do polityki". A i górnicy z Wujka zginęli chyba za coś podobnego... Tak że proszę pamiętać, że to jest fatalna tradycja... Ale już odpowiadam: jeśli polityka jest walką o władzę, to Kościół nie ma żadnego prawa ani mandatu do uczestniczenia w niej. Ale jeśli polityka jest troską o dobro wspólne, tych granic nie ma. Kościół ma wówczas nie tylko prawo, ale i obowiązek w polityce uczestniczyć. Nie wolno mu bowiem zdradzić człowieka. To człowiek jest drogą Kościoła, jak nas uczył Jan Paweł II.

Katolicyzm to bez wątpienia najbardziej nowoczesna religia z tak zwanej wielkiej trójki religijnej. Czy jednak dziś Kościół jest nowoczesny w sensie przystawania do aspiracji, stylu życia i potrzeb ludzi XXI wieku?
Nowoczesność nie jest Bogiem. Tylko Bóg jest Bogiem. Kościół służy Bogu - i tym samym człowiekowi. Kościół ma obowiązek głosić prawdę, kochać Boga i człowieka (także nowoczesnego!) a nie dbać o samego siebie, a nie "przystawać do aspiracji i stylu", to byłoby niegodne jego misji. Konkretnie: Kościół pewne elementy nowoczesności uznaje za dobre, pewne nie. I również ta niezależność świadczy o jego wiarygodności.
Przykład in vitro - czy optyka Kościoła związana choćby z tym problemem powinna pod wpływem nauki zostać zmodyfikowana, jak miało to miejsce w przypadku teorii ewolucji? Od bardzo twardego stanowiska, przez tonowanie go (od Piusa XII, który dopuszczał ewolucję z pewnymi zastrzeżeniami), aż do Jana Pawła II, który powiedział, że teoria ewolucji jest zgodna z chrześcijaństwem.
Nauka Kościoła w kwestii in vitro jest jasna, wielokrotnie w tym czasie artykułowana, argumentowana (np. "Bioetyka katolicka. Kościół o metodzie in vitro" - bezpłatny dodatek do sześciu tygodników katolickich z 13 grudnia). Uważam, że jest niezmienna i całkowicie się z nią utożsamiam. Teoria ewolucji to inny przypadek, ale to nie miejsce i czas na rozwinięcie tego wątku (ważnego, zgoda).

Czy o in vitro, podobnie jak inne kwestie związane z obroną życia, warto wszczynać wojnę kulturową? Czy jest to sprzeczne z czymś, co Ksiądz nazwał w jednym z wywiadów "katolickim pacyfizmem", czy też obroną wartości, o której Ksiądz wspomniał później?

Wojny nigdy nie warto wszczynać. Za żadną cenę. Ale prawdy warto bronić zawsze. Za każdą cenę. Czy to jest do pogodzenia? Tak. Jezus Chrystus jest dowodem, że tak. Nikogo nie zabił, ale też nie uciekł - dał się zabić. Nikomu nie zabrał życia, nie poszedł na wojnę, ale oddał życie. Za prawdę.

Czy Ksiądz Profesor nie podziela obawy, że Kościół w Polsce stał się strażnikiem ustaw? Że brakuje poczucia istnienia autorytetu, poczucia stałego istnienia konstruktywnego dyskursu? Na najróżniejszych polach związanych z naszym społeczeństwem.
Nie podzielam takiej obawy, zdecydowanie nie podzielam. Kościół daje to, czego chce od Niego Bóg: codziennie sprawuje Eucharystię (nic ważniejszego Kościół nie ma do zrobienia), daje okazję milionom do spotkania w konfesjonałach z tajemnicą Bożego Miłosierdzia, z pogodzeniem się z własnym życiem, umierającym pomaga przejść w wieczność, kształci religijnie naszą młodzież na ogromną skalę, rozwija teologię, wspiera ludzką miłość w jej pragnieniu Boga małżeństwa, rodziny, chrzci dzieci, głosi Słowo Boże, wydaje książki, czasopisma, buduje świątynie. I w ten sposób prowadzi "stały i konstruktywny dyskurs" (jak to pan nazwał) między tą ziemią a niebem... Właśnie taki dyskurs jest Kościół winien "naszemu społeczeństwu", na takim "polu"! Strażnik ustaw? O czym pan mówi? Przecież to krzywda tak Kościół określać. Kościół to dom, wspólnota, wierny towarzysz we wszystkich naszych udrękach, zakrętach życia, to pocieszyciel, światło dla wszystkich.

A propos światła... Co Ksiądz Profesor kupił siostrzeńcom i siostrzenicy pod choinkę?

Do istoty prezentów pod choinkę należy niespodzianka. Dlatego nie mogę wyjawić prezentów przed wigilijnym wieczorem. A przecież jest rzeczą pewną, że zajrzą do "Dziennika Zachodniego" już w czwartek! Czym się kierowałem podczas zakupów? Miłością.

Co Ksiądz Profesor najbardziej chciałby dostać?

Opłatę subskrybcji "Dzieł wszystkich" (Gesammelte Schriften) Josepha Ratzingera/Benedykta XVI. Może to jakiś św, Mikołaj przeczyta...

Któryś z brodatych Mikołajów w biało-czerwonym kubraczku?
Zaskoczę pana: bardzo ich lubię. Przyglądam się im w sklepach, na ulicach, w mrozie. To młodzi ludzie, często studenci (pracuję z nimi i dla nich, wiem, jak walczą o przeżycie, o możliwość uczenia się). I robią rzeczy dobre: dają coś dzieciom, rozdają ulotki jakichś pizzerii i tym podobne. Nie muszą mi niczego dawać. Niech sami coś z tego mają. Co za dobre i piękne czasy: nie chodzimy na wojny (z wyjątkami, niestety), ale chodzą wśród nas masowo Mikołaje. I idą święta...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!