Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Katastrofa samolotu pod Częstochową: Z płonącego wraku wołano o pomoc [ŚWIADKOWIE WYPADKU]

Janusz Strzelczyk
Katastrofa samolotu pod Częstochową. Świadkowie wypadku
Katastrofa samolotu pod Częstochową. Świadkowie wypadku Janusz Strzelczyk
Samolot nie mógł nabrać wysokości, zaczął ostro pikować, zahaczył o drzewo - opowiadają wstrząśnięci mieszkańcy Topolowa.

Niedziela. Topolów. Mała osada, jakieś 17 km od Częstochowy. Stoi tu około 15 domów, mieszka nie więcej niż 50 osób. Dzień wcześniej spadł tu samolot. Zginęło 11 osób. Nigdy takiej tragedii we wsi nie było. Ani takiej ciszy.

Mniej więcej w środku Topolowa stoi kilkanaście samochodów. Satelitarne wozy transmisyjne telewizji i stacji radiowych. Są też policyjne radiowozy. Miejsce wypadku samolotu jest odgrodzone taśmami. Nie mogą za nie przejść nawet krewni ofiar, którzy przyjeżdżają do Topolowa. Usłyszeli, że identyfikacja ofiar, z powodu drastycznych obrażeń, będzie możliwa po badaniach próbek DNA.

- Zginęli tu Damian i Aleksander z Rawy Mazowieckiej - mówi krewny Aleksandra. - Zaraz po katastrofie z komórki Alka ktoś się skontaktował z jego rodzicami - dodaje.

Wszyscy patrzą na wrak w milczeniu. - Tylu ludzi zginęło w jednej chwili - wzdycha jedna z mieszkanek.

Częściowo przykrytą rozbitą maszynę można zobaczyć z balkonu domu państwa Głowienkowskich. - Taki straszny wypadek! - nie dowierza Greta Głowienkowska. - Myślę teraz, że to dobrze, że nie widziałam ani jak samolot spadał, ani ofiar. Tata mi nie pozwolił wychodzić z domu, kiedy sam tam wybiegał na pomoc.

Pan Zdzisław (woli nie podawać nazwiska) pierwszy zaczął ratować ofiary wypadku. Teraz zastanawia się, czy nie można było wyciągnąć z wraku więcej osób. - Samolot spadł blisko mojego domu - mówi nam pan Zdzisław. - Rzuciłem się na pomoc tak jak stałem, w klapkach, w koszulce - przecież to było upalne sobotnie popołudnie. Siedzieliśmy na werandzie. Nagle straszny huk, wybuch, słup dymu i ognia. Kiedy dobiegłem do samolotu, zobaczyłem najpierw człowieka w kasku. Zaplątał się w linki spadochronu. Siła uderzenia wyrzuciła go na skrzydło. Był przytomny. Mówił, że w środku jest jeszcze jedenaście osób, że bak jest pełny i zaraz wybuchnie. A samolot już się palił. Udało mi się tego człowieka odciągnąć w bezpieczne miejsce. Potem okazało się, że tylko on przeżył katastrofę - mówi pan Zdzisław, bardzo poruszony, i dodaje: - Zaraz nadbiegli sąsiedzi. Wyciągaliśmy następnego rannego. Żył jeszcze, coś mówił, ale niewyraźnie. Kiedy go przetransportowaliśmy w bezpieczne miejsce, zmarł, chociaż był reanimowany. Zdołaliśmy wyciągnąć z wraku jeszcze kolejną osobę, ale już nie żyła. Ogień nie pozwolił na więcej, chociaż z głębi wraku słyszeliśmy wołanie o pomoc. Wtedy nastąpił drugi wybuch - pan Zdzisław milknie na chwilę. - Widziałem różne śmiertelne wypadki jako strażak-ratownik: i w hucie Częstochowa, i na drogach. Ale nigdy nie było tylu ofiar!

KOMISJA BADANIA WYPADKÓW LOTNICZYCH: NA ZDJĘCIACH WIDAĆ DYM Z SILNIKÓW

W Topolowie nie ma kościoła. Wieś należy do parafii w Mykanowie, ponad 5 kilometrów dalej. Po katastrofie księdza tu jeszcze nie było. Nie ma też zniczy ani kwiatów w pobliżu miejsca upadku samolotu.

BYŁY SZEF AEROKLUBU: Z TAKICH MASZYN SKACZE SIĘ NA CAŁYM ŚWIECIE

- Wie pan, to pierwszy dzień po tej tragedii - tłumaczy jeden z mieszkańców Topolowa. - Policja pilnuje, żeby nie zbliżać się nawet do taśm ogradzających miejsce upadku samolotu.

KATASTROFA SAMOLOTU POD CZĘSTOCHOWĄ: ZDJĘCIA POLICYJNE Z MIEJSCA KATASTROFY

Rodzina państwa Łapów mieszka około 200 metrów od miejsca wypadku.

- Wszystko działo się jak w filmie - opowiada Aleksander Łapa. - Było pięć, może siedem po czwartej po południu. Wyszedłem na werandę i usłyszałem samolot. U nas to normalne, bo do lotniska w Rudnikach są w prostej linii nie więcej niż trzy kilometry. Samoloty często latają, zwłaszcza w weekendy. Ale ten nie leciał normalnie. Zataczał kręgi i leciał coraz niżej, jakby pilot nie mógł nabrać wysokości - rozkłada ręce pan Aleksander. Mówi, że samolot zaczął pikować przodem. Zahaczył skrzydłem o drzewo i runął. - Huk, chmura dymu! Pobiegłem na ratunek i zadzwoniłem na 112 po pomoc. Szybko dostałem połączenie z centralą, przesterowali mnie na straż pożarną. Pierwsi na miejscu byli nasi strażacy ochotnicy z Mykanowa. Przyjechali mniej więcej pół godziny po moim telefonie. Zaraz potem była policja. Kiedy przyjechali inni strażacy, to nasi już praktycznie ugasili ogień - kończy pan Aleksander.

Ta katastrofa długo jeszcze będzie zadręczać mieszkańców. Taka niewiarygodna tragedia!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!