Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Siostra "Rybka": Miałam już na szyi sznur. Uratowała mnie Matka Boska i ten talent do handlu

Maria Zawała
Pielgrzymi serdecznie witają się z Krystyną Pijet. Nic dziwnego. Dorze ich karmi już 17. rok z rzędu
Pielgrzymi serdecznie witają się z Krystyną Pijet. Nic dziwnego. Dorze ich karmi już 17. rok z rzędu Arkadiusz Gola
Handlowałam złotem, dolarami. Wielu tak się dorabiało w PRL-u. Nie kradłam, a że się taniej kupiło, drożej sprzedało, to nie grzech, to biznes. No i w życiu nigdy nie wolno tracić nadziei - mówi Krystyna Pijet

Talent do handlu uratował moje życie po tym, jak zostałam zgwałcona w VII klasie i nie mogłam później skończyć szkoły - mówi Krystyna Pijet z Opoczna. Stoi w lesie i w polowej kuchni smaży miruny i halibuty. Jedzenie dla pielgrzymów. - 25 lat już przychodzę na Jasną Gorę w sierpniu, a od 17 gotuję warszawskiej pielgrzymce - tłumaczy.

Wołają na nią siostra "Rybka". Na pielgrzymkę szykuje 10 tysięcy pierogów, kilogramy kaszanki, żeberka, kiełbasy, kurze udka, setki litrów herbaty i około 800 kg ryb. Wszystko świeże, na miejscu pieczone, na czterech patelniach. - O, jest nasza Rybcia - cieszy się Bogdan Erber z Grójca, który na pielgrzymce jest po raz 35. Kierownik pielgrzymki o. Marek Tomczyk też już rano zjadł halibuta.

- Mam nadzieję, że smakowało - Krysia nie kryje dumy z tego, że może karmić ludzi. Dziś ma swój hotel i restaurację, ale myślami wraca ciągle do tego dnia, gdy kierowca karetki podwoził ją do domu ze szkoły i po drodze zgwałcił. I do tego pokoju przy oborze w Częstochowie, w którym musiała mieszkać z mężem, któremu jej ojciec oddał ją - pannę z dzieckiem - za litr wódki i starą warszawę. - Z Józkiem, Panie świeć nad jego duszą, bo od 15 lat nie żyje -mam dwóch synów - opowiada.

Zaczyna się msza. Odprawia sosnowiecki biskup Grzegorz Kaszak. Mówi o rodzinie. Krysia patrzy z dumą na wnuka. Jak sprytnie się uwija w polowej kuchni. Łza spływa jej po policzku. - Pomyśleć, że o mały włos mojej córci, co ją mam z tego gwałtu, mogło nie być... - szepcze.

Co roku Krysia klęka na Przeprośnej Górce i prosi o wybaczenie za swoje grzechy. - Ciężkich nie mam, ale zanim się dorobiłam, wiele przeszłam - przyznaje.

W dowodzie jestem Janiną, ale matka wołała na mnie Krysia i tak zostało - opowiada w przerwie między nakładaniem pielgrzymom ryb, pierogów czy żeberek. Krysia od 17 lat gotuje warszawskiej pielgrzymce. Zapach jedzenia wyczuwa się z oddali. Na polanie pod brzózkami, w polowej kuchni przyjemnie skwierczą ryby. Krysia na co dzień mieszka w Opocznie, ale część życia spędziła też w Częstochowie. Nadal ma tam mieszkanie, ale nie lubi do niego wracać. Podobnie jak do wspomnień z dzieciństwa. Choć czasem - jak mówi - trzeba z siebie wszystko, co złe wyrzucić. Za to o swoim handlowaniu w PRL-u może opowiadać bez końca. Ale zacznie od początku.

Talent do handlu

Mieszkali w Dzielnej, małej wiosce niedaleko Opoczna. Bieda z nędzą. - Ubrania nosiłam darowane przez rodzinę. Za duże jesionki. Wstydziłam się, ale matka nie pozwoliła obcinać, tylko podwijała - wspomina. Nieraz z siostrą o świcie musiały w lesie zbierać jagody, żeby parę złotych wpadło.

O tym, że miała mieć w życiu talent do handlu po raz pierwszy przekonała się w szóstej klasie podstawówki. Nie miała się w co ubrać na szkolną zabawę, ale matka nie chciała słyszeć o kupnie sukienki. Nazrywała więc astrów z ogródka, posegregowała kolorami i sprzedała na jarmarku po 20 groszy za sztukę. Kupiła materiał na sukienkę i śliczną parasolkę, żeby szyku zadawać. Blondyneczka, drobniutka, chłopcom się podobała. Nigdy teczki sama nie nosiła. Lubiła chodzić do szkoły. Aż do pamiętnego dnia szczepień.

Powiedział, że ją podwiezie

ON, tak od tej pory będzie go nazywać, miał jakieś 25 lat. Pracował w pogotowiu i przywiózł do szkoły higienistki. Po szczepieniach, gdy wracała z koleżankami do domu, zatrzymał auto i powiedział, że je podwiezie. Krysia mieszkała najdalej.

Zamiast do domu, wywiózł ją do lasu i zgwałcił. Groził, że pobije, więc tylko trochę się szamotała. Krysia po gwałcie zaszła w ciążę. Powiedziała MU o tym, gdy za nią po miesiącu drugi raz przyjechał do szkoły. Zabrał ją od razu do szpitala, żeby usunąć, ale lekarz się nie odważył wykonać zabiegu u 14-latki. Dopiero wtedy przyznała się matce. - Ojciec się wściekł, bo to wstyd na całą wieś, i poleciał na milicję. Draniowi włos z głowy nie spadł, choć był świadek, co widział, jak było - mówi.

Do szkoły wrócić nie mogła. - Miałam 14 lat. Moje życie się skończyło. Tak wtedy myślałam. Wzięłam sznur, poszłam do lasu, nałożyłam na szyję i... zobaczyłam nagle oczyma wyobraźni moje dziecko.

Wróciła do domu. 8 miesięcy później urodziła w Zgierzu. Córkę. Wróciłyna wieś. Niedługo w jej życiu pojawił się Józek, kierowca wywrotki z Częstochowy. Ponoć zakochał się od pierwszego wejrzenia. - Odprowadził mnie ze sklepu do domu i powiedział do matki, że chce ze mną chodzić. Matka pokazała na kołyskę. - Ona nie jest do chodzenia. Jak ją chcesz, to bierz ślub - odrzekła. Nazajutrz przyniósł litr wódki, kilo pomarańczy i ślub się odbył. - Niech Bóg mi wybaczy, nie kochałam go ani jednego dnia w życiu, ale byłam najszczęśliwsza pod słońcem, że wyrwę się z domu - zdradza Krystyna.

Prała, doiła, kosiła, a potem pojechała do Gierka

Tak trafiła do Częstochowy, do Dźbowa. Do ślubu pojechali starą warszawą, którą dostali w prezencie od jej ojca. - Myślę, że ojciec mu za mnie to auto obiecał - dodaje.

U teściów zamieszkali w pokoiku z kuchnią przy oborze. W 9 osób w jednej izbie. Prała, sprzątała, gotowała, doiła, kosiła. - Codziennie wracał pijany. Do samej śmierci 15 lat temu. Bił mnie - mówi. Ma z nim dwóch synów.

Od początku czuła, że musi sama coś zrobić ze swoim życiem, ale bez szkoły było jej trudno. W końcu trafiła do Wełnopolu jako prządka. Matka poznanej w pracy koleżanki Loni wynajęła im u siebie pokój. A że Krysia chciała mieć coś własnego, wkrótce zdobyła klucze do mieszkania w bloku. A raczej dorobiła, bo wcześniej wyrąbała zamek.

A było tak. Prosiła o mieszkanie naczelnika gminy bez skutku. Zbywał ją mówiąc, że jak tylko się jakieś zwolni, będzie jej. Przypadkiem się o takim dowiedziała. Włamała się w nocy. Józek nie, bał się. Afera była, ale się zawzięła i pojechała do Gierka. - Pierwsze dziecko mam z gwałtu, drugie z obory, trzecie chcę rodzić w domu, jak matka Polka - powiedziała w Komitecie Centralnym. Następnego dnia kazali naczelnikowi ją zameldować. Pracę musiała jednak rzucić, bo mąż był zazdrosny. - Pił i durniał - opowiada.

Lisy na Keleti

Znów zaczęła kombinować. Łapała okazje. Kolejna szansa na zmianę nadarzyła się, gdy matka Loni przygarnęła na nocleg Węgierki. Przyjechały na handel do Częstochowy z Pilis, małego miasteczka koło Budapesztu. Krystyna poznała je na jarmarku. Namówiły ją, żeby przyjechała do nich. No to kupiła skarpety, odzież roboczą, wsiadła w Katowicach do "Batorego" i... wkrótce handlowanie na Węgrzech stało się jej codziennością. Kursowała tam i z powrotem. Zaczęła mieć własne pieniądze i szansę dla siebie i dzieci. To z tych kursów, z czasem przez Rosję albo Turcję, ma dziś po części swoją Sawanę - restaurację i hotel w Opocznie, z którego jest taka dumna. - Wtedy byłam handlarą, teraz jestem bizneswoman - śmieje się Krysia. - Nikomu nic nie ukradłam, tylko całe życie ciężko pracowałam - dodaje.

Wielki na owe czasy biznes zaczął się dla niej od... jednego lisa. Kupiła go sobie na dworcu Keleti w Budapeszcie od Polaka. Poszła w nim przed powrotem do Polski do fryzjera, ale tak się spodobał pewnej Węgierce, że jej to futro sprzedała. Za dwa razy tyle, ile dała. Od chłopaków z Łodzi, co mieli te lisy na Keleti, wzięła zaraz kolejne. Bez problemu, bo na Keleti można było kupić wszystko. Przyjeżdżały tam pociągi z Polski - "Polonia", "Batory". Kto mógł i umiał, ten w PRL-u handlował. Nie tylko na Węgrzech. Na bieliznę pościelową i trójrzędowe grzebyki był popyt w Budapeszcie, ale kryształowe wazony dobrze szły w Czechach. Jak ktoś chciał kupić obuwie, musiał to czynić w Pradze albo NRD. Węgierskie elegantki lisie futra musiały sprowadzać z Polski. Krysia zaczęła regularnie kupować lisy na Keleti. Nawet pięć razy dziennie chodziła więc do fryzjera.

Czesała się, sprzedawała futro, wracała na kwaterę, myła głowę i od nowa. - Rewelacyjnie się zarabiało - wzdycha do pamięci o tamtych czasach. Powoli przyswajała węgierski język.

Złota Dama

Gdy pojawiła się możliwość wyjazdu na kontrakt do Budapesztu, a szukali w Częstochowie dziewiarek, kupiła za 100 złotych lewe zaświadczenie i sobie ten wyjazd załatwiła. - Nie miałam pojęcia o robieniu swetrów, ale kłamałam, że w Polsce miałam inne maszyny, i że się nauczę - opowiada. Niczego jednak nie umiała. Blefowała. Polki nie chciały jej pomagać, ale Węgierki ją polubiły od razu. - Jak się ma przy sobie dobry karczuś, skrzydełka i pół litra, to i przyjaciele się znajdą - opowiada. No a ja się z nimi w dodatku potrafiłam dogadać. Jak mnie chcieli wyrzucić, bo swetry do niczego były, Węgrzy mnie ostrzegli.

Kierownik zgodził się jeszcze dwa tygodnie mnie zostawić, pod warunkiem, że normy wyrobię. Przyjaciele wpisywali mi normy tych zarozumiałych Polek i udało się, zostałam. Teraz dopiero mogła dać upust swoim handlowym talentom. Już wcześniej zaczęła jeździć do Lwowa. - Zabierało się tam z Węgier zegarki z melodyjkami, adidasy i dżinsy, sprzedawało i kupowało złoto albo dolary, z czym się jechało do Polski.

We Lwowie miała znajomą Polkę, Danusię. Ona i inni zatrzymywali się u niej na kwaterze, zamieniali węgierskie torby na ruskie, żeby policji nie rzucać się w oczy na ulicy, towar do nich wkładali i szli na handel. W 24 godziny, jak dobrze poszło, było po wszystkim. - Kupowało się potem złoto albo dolary i jechało do Polski. 100 dolarów zysku na czysto to był już dobry zarobek - wspomina Krysia. Duży fiat kosztował w Peweksie 1700 dolarów.

Oprócz lisów i zegarków kupowała też złoto. Przeważnie od pani Helenki. Też na Keleti. Miała dobry towar z Rosji. Kilogramy złota. - Nie bała mi się dawać w komis. Niewiele brałam - 200-300 gram, sprzedawałam i co tydzień się z nią rozliczałam. Wkrótce sama zaczęłam to robić. Dawałam złoto w komis moim Węgierkom.

Krysia przynosiła te pierścionki i łańcuszki do pracy, a jej Węgierki sprzedawały to w mig. - Nazywali mnie "Złotą Damą" - opowiada z dumą. U fryzjera poznała Renatę, Polkę, co wyszła za mąż za Węgra. Miała kontakty w liniach lotniczych Malew. Załatwiała wycieczki do Stambułu. Złota tam było co niemiara. Nikt nie kontrolował "turystów". Wkrótce Turcy sami zaczęli przywozić jej złoto do Budapesztu. Też w komis. Jej dziewiarki sprzedawały wszystko, nawet kierownik zmiany się przyłączył do grupy. Każdy miał zysk. Swetry robiła już tylko na nocki, a raczej jeden Węgier je robił za nią, a ona odsypiała trudy handlowego dnia w kącie. No i po raz pierwszy się na Węgrzech zakochała. W Polaku. Boguś bardzo jej pomagał, wspierał...

Dom, co poszedł na kościół

Józek budował dla nich w Dźbowie dom, a raczej udawał, że to robi za jej pieniądze, które przepijał. Nie od razu się zorientowała, że coś jest nie tak, bo on jej plany fałszywe pokazywał, opowiadał, materiał jakiś tam kupił, ale nawet pozwolenia na budowę nie załatwił. Fundament nie rósł. Jak to odkryła, zakręciła kurek z pieniędzmi. W 1988 roku ksiądz, z pobliskiej parafii Nawrócenia Świętego Pawła w Częstochowie na Sabinowie, budował obok kościół. Dała mu wszystko, co było na placu. A jak się okazało, przed Wielkanocą, że nie ma drogi krzyżowej ani monstrancji, pojechała jeszcze pod Jasną Górę do Caritasu i też wszystko kupiła.

Coś własnego

Pewnego dnia mąż kazał jej natychmiast zjechać z kontraktu do kraju. Choć miała zostać bez pracy. A jemu nawet nie chciało się jeździć na taksówce fiatem, którego mu kupiła. Ciężarówkę również rozbił podczas pierwszego kursu. Też mu ją sprawiła i wyremontowała, żeby woził miał ze Śląska. Ale zostawiła Węgry, żeby ratować rodzinę. Po kilku miesiącach, gdy skończyły się pieniądze, sam jej kazał wracać do Budapesztu. Węgrzy przyjęli ją bez problemu, a polska firma zrobiła tłumaczką. W tym czasie niepostrzeżenie zmienił się ustrój. Pewnego dnia rodzina z Opoczna dała znać, że jest do wynajęcia budynek po domu kultury. Dobry na restaurację , o której marzyła. W Opocznie upadały zakłady, pozbywały się mienia.

Sawana na kredyt

Wróciła do Polski, by zacząć nowe życie i działać legalnie. Po wzięciu 200 tysięcy złotych kredytu na wyposażenie, zaczęła prowadzić dzierżawioną restaurację. Niestety, wkrótce okazało się, że ktoś inny ją wykupił. Została z kredytem. Szczęśliwie odzyskała zainwestowane pieniądze. Za gotówkę i kolejny kredyt kupiła ruderę po innej firmie. Została bez grosza, ale znów miała swoją Sawanę. Pomogli... ukraińscy muzycy, których zatrudniła w poprzedniej restauracji. Sprowadzili swoich znajomych. 20 chłopa w 2 tygodnie wyremontowało lokal. Mogła zacząć zarabiać. - Uratowali mnie tym remontem - przyznaje i z dumą mówi o przyjaciołach na Ukrainie. - To dobrzy, pracowici ludzie, a nie jakaś mafia.

Może dlatego ukraińskie dzieci, które przychodzą z pielgrzymką, u niej za jedzenie nie płacą. Bo Krysia też lubi pomagać. - Ile ja złota ludziom dla radości, bez okazji, podarowałam - wspomina. W święta zaprosiła bezdomnych i chorych z miasta do siebie na kolację, dzieciom niepełnosprawnym z opoczyńskich szkół zrobiła choinkę i paczki. - To mi daje radość - wyjaśnia.

Na pielgrzymce nie zarabia. Zysk z tego niewielki. - Ona dużo rozdaje - mówi ks. Zbigniew Dudek, dawny proboszcz wybudowanego z Krysinych cegieł kościoła na Sabinowie, paulista z Masłońskich, serdecznie witając się z nią podczas tegorocznej pielgrzymki.

- Co ksiądz zje? - pyta zaraz Krysia. - Pierogi, rzecz jasna - odpowiada i siada po chwili zajadać pod drzewem.
I ona ma teraz czas na odpoczynek. Pielgrzymi najedzeni szykują się do drogi. Na patelni skwierczą jeszcze miruny. - Szczęść Boże siostro "Rybko" - rzuca ktoś z tłumu.

- Szczęść Boże, bracie - odpowiada Krystyna. - Mam nadzieję, że zdrowie dopisze, by wrócić za rok, bo ostatnio z sercem u mnie nie było najlepiej, ale Matka Boska po raz kolejny mnie uratowała. Muszę jej ciągle za wszystko dziękować. a

***

Krystyna Pijet karmiła pielgrzymów podczas 303. Warszawskiej Pielgrzymki na Jasną Górę. Spotkaliśmy ją na Kozim Polu koło Wielgomłynów 12 sierpnia. Był to 7. dzień pielgrzymki warszawskiej, która dziś dotrze na Jasną Górę. Warszawska Pielgrzymka Piesza na Jasną Górę to tzw. matka pielgrzymek, sławna, sięgająca 1711 roku pielgrzymka, nazywana też paulińską.

Krystyna Pijet prowadzi w Opocznie restaurację i hotel Sawana. Jest przykładem przedsiębiorczości kobiet. Choć bez wykształcenia, dorobiła się w Polsce żyjąc z handlu. Na fali przemian ustrojowych wykorzystała szanse i z osoby bezrobotnej stała się pracodawcą.


*Żądamy darmowej autostrady A4 [PODPISZ PETYCJĘ DO PREMIERA]
*Wypadek w Wilamowicach. 18-letnia Klaudyna nie żyje. Sprawca się nie przyznaje
*Gdzie jest burza? ZOBACZ mapę burzową i wskazania radaru burzowego
*Najlepsze baseny, aquaparki i kąpieliska w woj. śląskim [GŁOSUJ W PLEBISCYCIE]
*Energylandia w Zatorze, atrakcje, ceny, mapa oraz film z kamery Go Pro [WIDEO GO PRO]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!