Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Twaróg: BB King. Ten król miał żyć wiecznie

Marek Twaróg
Właściwie miał żyć wiecznie. Umierali jego wybitni koledzy – najpierw Freddie King, potem Albert King – a on wciąż wychodził na scenę, wciąż mocnym głosem wołał Rock me Baby! i wciąż uwodził świat swoją gitarą. Umarł w wieku 89 lat. BB King, chyba ostatnia z największych gwiazd światowego bluesa. Wielcy muzycy mówią o końcu epoki, mali fani oddają mu hołd. Na całym świecie od piątku słychać Lucille.

Uwodził jednym dźwiękiem

Jestem jednym z tych nic nieznaczących fanów, jakich miliony na całym świecie. Ktoś powie – należało się spodziewać, mistrz od dawna miał problemy z cukrzycą, potem z sercem, 89 lat, piękny wiek… Lecz śmierć Blue Boya jest mimo wszystko niepojęta, przecież tak długo koncertował, nawet, gdy kilka lat temu poprosił o krzesło na scenę i grał już tylko siedząc, wciąż zachwycał energią. Nie, tam nie było wirtuozerskiego skupienia, śmiertelnej powagi przynależnej legendzie, tam była radość z grania, uśmiechy i głupie miny, przekomarzanie się z muzykami na scenie i z publicznością. „Please, don’t go! - wykrzykiwał do fotoreporterów, którzy po pierwszym numerze wychodzili z Royal Albert Hall. A publiczność w śmiech. Tak było, wielkie spektakle prawdziwej, czystej muzyki, gdzie emocje niekiedy brały górę nad muzyczną matematyką i wszyscy byli tym zachwyceni. Gdzie jeden dźwięk zaklęty w niezwykłej urody wibrato uwodził bardziej niż milion nutek jego kolegów od gitary. Gdzie pięć nut zamkniętych w słynnym BB King box tworzyło magię, do której nie byli w stanie zbliżyć się wirtuozi najbardziej zaawansowanych skal. Wiedzieli o tym jego wielcy partnerzy na scenie. Przecież nawet Jimi Hendrix – przypomniał mi w piątek Wojciech Zamorski, mój prześwietny kolega, znawca muzyki – mówił wielokrotnie, że BB jest jego mistrzem i inspiracją. A potem to samo wyznawali Carlos Santana, Steve Ray Vaughan, nie mówiąc o Claptonie, Crayu czy Buddy Guyu.

Czarny po dwakroć

Zaczynał wtedy, gdy Amerykanie w najlepsze walczyli z Japończykami, by za czas jakiś zakończyć II wojnę światową. 1943 rok. Najpierw grał w Missisipi w zespołach, od 1948 roku uznał, że pisana jest mu kariera solowa. Trochę bawił się w radiu, puszczając w eter czarną muzykę, nie bał się grać na ulicy. Nadszedł dzień, kiedy po raz pierwszy przedstawiono go jako Beale Street Blues Boy, od nazwy ulicy z klubami, gdzie występował. Za chwilę skrócono ten przydomek do BB. Pierwszy hit nagrał w 1952 roku – 3 O’Clock Blues. Jednak wielka kariera nadeszła na przełomie lat 60. i 70., kiedy świat usłyszał jego wersję „The Thrill is Gone”. Numer – symbol, numer – ikona.

„Grać bluesa, to jak być czarnym po dwakroć” – mówił kiedyś BB King. To ważne słowa o ważnej części jego aktywności publicznej. Pamiętajmy, to były lata 50 i 60. BB King wspominał, że nie mógł grać wszędzie, gdzie go chcieli słuchać. Lecz swą zachwycającą muzyką i czarującym sposobem bycia zdobywał kolejne bastiony białych. Jak wspominali w piątek dziennikarze BBC, jednym z bardziej wzruszających momentów w jego karierze był ten, gdy dostał owację na stojąco od białej publiczności w teatrze Fillmore West w San Francisco. Był rok 1968! Rok, kiedy przeciwnicy równouprawnienia zamordowali Martina Luthera Kinga. BB King wielokrotnie mówił o upokorzeniach, które musiał znosić, wielokrotnie potem podkreślał, jak wiele się zmieniło ledwie w jednym pokoleniu, które miał szczęście tworzyć.

Lecz BB King to nie tylko łkająca gitara i walka o prawa Afroamerykanów. Artysta pisał równocześnie swoją historię amanta i łamacza damskich serc. „Kobiety, przyjaciele, muzyka - bez tych trzech rzeczy, nie mogę żyć” – powiedział kiedyś. Był dwa razy żonaty, dwa razy rozwiódł się – oficjalnie z powodu przedkładania życia scenicznego nad rodzinne. Gdy jednak dodać do tego, że na różnych etapach życia związany był z wieloma kobietami i że przypisuje mu się ojcostwo 15 dzieci – widać, że mamy do czynienia nie tylko z królem bluesa, ale i królem życia. Jednak wbrew powszechnemu przekonaniu Lucille, którym to imieniem nazywał wszystkie swoje gitary (najpierw Fendery czy Epiphone’y, potem Gibsony z najbardziej znanym ES 355) nie zrodziła się w wyniku jakiegoś pięknego wspomnienia o gorącym romansie. To historia z 1949 roku, kiedy tancbuda, w której grał BB King spłonęła, a w nim dwóch kowbojów kłócących się o kobietę. Kobieta ta nazywała się Lucille, a z pożaru BB King uratował jedynie gitarę. Od tego czasu mistrz z Missisipi nazywa swój instrument dźwięcznym Lucille, wkrótce wszystkie jego gitary zaczęto oznaczać tym symbolem. Legenda gotowa.

Dzień dobry, panie BB King

BB King ma w Polsce tysiące fanów. Pewnie co drugi miłośnik bluesa zna więcej szczegółów z jego życia niż ja, niech więc moja osobista opowieść o BB Kingu obejmie tylko dwa zdarzenia. Rok 1996, poznańska Arena. Dziś nawet w internetowych archiwach trudno szukać listy utworów, które wtedy grał. Dzień później miał wystąpić w Sali Kongresowej w Warszawie. Koncert wybitny, pierwszy raz na scenie widzę wtedy taką legendę, słyszę na żywo ten niezwykły, głęboki, raz delikatny (pewnie w „Guess Who”), a raz przesterowany (pewnie w „Caledonia”) dźwięk Lucille. To nie był czas uwieczniania wszystkiego komórkami i wpisami na Facebooku, to był czas, kiedy najcenniejszą pamiątką od idola był autograf. Czekam po koncercie przy tylnym wyjściu z Areny. Ledwie kilka osób, cała publika już raczej w domu. I wtedy wychodzi Mistrz, zmęczony, ale uśmiecha się. Nawet jeśli piszę teraz jak współczesny nastolatek opowiadający o Justinie Bieberze – pal licho. Czułem się wtedy jak wybraniec. „Mister BB King, please!” Zatrzymuje się. Coś do nas mówi, ktoś o coś zapytał, nie wiem, nie pamiętam już dokładnie, oszołomiony podaję mu bilety. Jest, jeden autograf na moim bilecie, drugi na tym od żony (dzisiaj żony). Minęło prawie 20 lat - do dziś mam taki ołtarzyk w domu: bilet w ramce, a tam autograf. Tak wiem, głupie może. Wybaczcie.

Drugie spotkanie to Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu. Ledwie rok później. Już czuje się jak stary wyga. Miejsca w pierwszym rzędzie niemal. Wspaniały koncert. BB King w doskonałej formie, żartuje, znów te głupie miny i przekomarzanie się z ludźmi. Już wiem, że pod koniec koncertu odbywa się rytuał wręczania fanom pamiątek, znaczków, zawieszek, naszyjników, wszystkich tych zabawek, które publika lubi najbardziej. No i tym razem wiem, jak się zachować. Dostaję wszystko wprost z rąk Mistrza.

Dzięki za inspirację i miłość

Te płyty, te składanki, te duety, te wszystkie wydawnictwa na cześć BB Kinga – to wszystko leży teraz w domu i służy do nauki najwspanialszych zagrywek. Wszak nigdy nie porzucę marzenia, by grać tak jak on. Od piątkowego ranka słucham też wspomnień wielkich muzyków, którzy czują się opuszczeni jeszcze bardziej niż ja. „Chcę podziękować mojemu wielkiemu przyjacielowi. Za inspirację, za miłość…” - gdy mówi to na Facebooku Eric Clapton swym zmęczonym głosem, wielki Eric Clapton o twarzy pełnej bruzd, które eksponuje niczym symbole przemijania, to wiem, że epoka odchodzi. Mija czas wielkich artystów, magicznych chwil, szczerej muzyki, energii i emocji, jakże innych od plastikowych nutek skocznych i błahych, które dziś zewsząd nas otaczają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo