Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wczasy w PRL-u. Pamiętacie jeszcze? [ZDJĘCIA]

Teresa Semik
Wczasy, tak jak produkcja przemysłowa, miały się rozkładać równomiernie na wszystkie miesiące w roku. Nad morze wszyscy chcieli jechać latem
Wczasy, tak jak produkcja przemysłowa, miały się rozkładać równomiernie na wszystkie miesiące w roku. Nad morze wszyscy chcieli jechać latem archiwum DZ
Jechaliśmy maluchem przez całą Polskę, bo domki z dykty albo przeszklone pawilony były prawie za darmo. Jeszcze czujemy smak nieśmiertelnej mielonki albo paprykarza szczecińskiego i wody z saturatora. W PRL-u to były wczasy! - pisze Teresa Semik.

Było skromnie, ale każdy się cieszył, że jest na wakacjach. Do szczęścia wystarczył las, trochę wody i świeże powietrze. Teoretycznie na wakacje z Funduszem Wczasów Pracowniczych mógł wyjechać każdy.

Grzegorz Poloczek z kabaretu Rak ruszał ze Śląska w Bory Tucholskie.

- We wsi Okoniny Nadjeziorne mieszkaliśmy w domkach z dykty. Łazienek nie było. Myliśmy się pod chmurką w długim korytku z kranami i chodzili do wspólnej ubikacji z dala od tych domków, dla naszego bezpieczeństwa - wspomina Grzegorz Poloczek. - Do najbliższego sklepu było 7 km. Tam zaopatrywaliśmy się w piwo, a do dyspozycji był tylko rower. Zawsze ktoś jechał do tego sklepu po kolejną dostawę. Wieczorem, jak dzieci spały, siedzieliśmy na placu przy tym piwku. Co chwilę ktoś oblatywał wszystkie domki, czy jakieś dziecko się nie obudziło.

Ośrodek w Okoninach należał do kopalni Pokój w Rudzie Śląskiej, gdzie Poloczek najpierw pracował. Atrakcją było jezioro z rybami, piaskownica i las.

Żukiem na wycieczkę

Posłanka Maria Nowak wyjeżdżała z rodzicami do wsi Żelazno koło Kłodzka albo Osłonino koło Pucka - ośrodków Zakładów Azotowych.
- Nie było telewizora, więc ludzie ze sobą dużo rozmawiali - wspomina. - Nasi ojcowie przeważnie całymi dniami grali w karty w skata, a mamy zbierały się w innym miejscu. Jedne wyszywały, inne robiły na drutach, na szydełku. Z Osłonina jeździliśmy do Pucka na wycieczki. Do żuka pakowały się po trzy rodziny i jechały zwiedzać nowe miejsca.

Wczasy rosły w socjalistyczną siłę

Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności jechał w latach 70. z rodzicami na wczasy do Dźwirzyna nad morze. Radość z wyjazdu okazała się krótka, bo natychmiast złapał anginę, jak większość dzieci ze Śląska.

- Niewiele wspomnień zostało z tamtych lat. Atrakcją było morze, nic więcej - mówi Kolorz. - I jeszcze kino letnie. Dlatego "Płonący wieżowiec" obejrzałem wtedy siedem razy. Tylko ten jeden film był w repertuarze.

Kaowiec (od skrótowca KO - kulturalno-oświatowy) pojawiał się tylko w dużych ośrodkach wypoczynkowych, by dbać o odpowiedni poziom rozrywki. Dziś powiedzielibyśmy, że był animatorem kultury. Kaowiec organizował potańcówki, czy jak kto woli - wieczorki zapoznawczo-bokserskie suto zakrapiane alkoholem.

W latach 50. pobyt na wczasach częściej przypominał sceny znane z zakładu pracy niż radosne wakacje. Wypoczynek był pod kontrolą politycznych agitatorów. Codziennością dwutygodniowego turnusu były pogadanki propagandowe, nauka pieśni rewolucyjnych, spotkania z miejscowymi przodownikami pracy.
Dbałość o kulturę została wpisana w status socjalistycznego przedsiębiorstwa, a wypoczynek podlegał regułom centralnego planowania. Zakłady pracy miały obowiązek zapewnić go swoim pracownikom, zorganizować kolonie dla ich dzieci.

- Nigdy w wakacje nie było tyle dzieci na ulicy, co teraz. Wszystkie wyjeżdżały przynajmniej na jeden turnus - mówi Jolanta Kopiec, obecnie dyrektor Śląskiego Ogrodu Zoologicznego. - Sama w takich koloniach uczestniczyłam wiele razy. Rodzice w tym czasie jechali na wczasy FWP do Połczyna-Zdroju. Tata pracował w kopalni Siemianowice i mógł liczyć na taki wyjazd.

Przedsiębiorstwa budowały też własne ośrodki, w potęgę rósł w latach 70. Fundusz Wczasów Pracowniczych - magiczna instytucja, która za symboliczne pieniądze oferowała wczasy dla całej rodziny. I jeszcze za podróż zwracała. Nie była to, bynajmniej, całkowita darmocha. Na ten fundusz obligatoryjnie zabierano pracownikom cześć poborów. Teoretycznie jeździli więc za swoje. Człowiek nie wiedząc, ile traci pensji na te luksusy, cieszył się tym, co ma.

Urlop dla przodownika

Wczasy w pierwszej kolejności przysługiwały przodującej klasie robotniczej wielkoprzemysłowego regionu, liderom socjalistycznego współzawodnictwa pracy oraz tak zwanej inteligencji pracującej, młodym małżeństwom, weteranom ruchu robotniczego. Reklamowano je jako jedno z największych osiągnięć realnego socjalizmu.

Potem spotykali się przy jednym stole zakładowego ośrodka - dyrektor i sprzątaczka, inżynier i robotnik. Razem w pracy, razem na wczasach.
- Mojemu mężowi zaczęło przeszkadzać właśnie to, że nawet w czasie urlopu spotyka tych samych ludzi, a ze względów higienicznych dobrze jest od siebie odpocząć. Dlatego przestaliśmy wyjeżdżać na zakładowe wczasy - mówi posłanka Maria Nowak. - Szukaliśmy ciszy w Istebnej czy Zawoi.

Dla Grzegorza Poloczka wczasy w starym dobrym gronie nie były przeszkodą.

- Owszem, znaliśmy się z pracy, czasem także z podwórka, ale były to znajomości bez wielkich zażyłości. W Borach Tucholskich żyliśmy jak w jednej rodzinie. Co roku umawialiśmy się na ten sam turnus w następne wakacje - wyjaśnia.

- Zawsze można było poznać kogoś innego, bo ośrodki przeważnie lokalizowano blisko innych zabudowań - dodaje Jolanta Kopiec. - Najważniejsze, że ludzi stać było na tanie wakacje. Dziś fundusz socjalny nie rekompensuje wypoczynku czteroosobowej rodzinie. Dlatego Polacy nie wyjeżdżają tak często jak kiedyś.

Wczasy, tak jak produkcja przemysłowa, miały się rozkładać równomiernie na wszystkie miesiące roku. Wtedy powstał żart o Józku, który nie lubił ciepłego piwa, dlatego wczasy dostawał w listopadzie.
W latach 60. wypoczynek stracił nachalną polityczną otoczkę i stał się elementem socjalistycznego dobrobytu. Maluchem nad morze z czteroosobową rodziną? Cóż za problem. Grzegorz Poloczek pokonał tę trasę bez problemu. Dominik Kolorz ruszył do Jarocina na festiwal muzyczny z namiotem czteroosobowym z tropikiem, który ważył ponad 20 kg. Musiały go dźwigać dwie osoby. Potem zapchany pociąg do granic możliwości i zew wolności na jarocińskich polach. Jedzenie na takich wakacjach nie było urozmaicone - parówka z bułką, albo bułka z parówką, a następnego dnia to samo. I litr mleka w szklanej butelce z papierowym kapslem.

Nie tęsknimy za PRL-em. Tamte marzenia są dziś na wyciągnięcie ręki, tylko fundusz socjalny się skurczył. Ponure czasy pozostają dla wielu Polaków okresem najpiękniejszych młodzieńczych przeżyć. Dlatego do nich powracamy.

Napisz do nas o swoich wakacjach

Lody "Bambino", oranżada w proszku lub w woreczku oraz woda z saturatora.
To nieodłączne atrybuty dawnych wakacji. Rok w rok majster, dyrektor i sprzątaczka jeździli na zakładowe wczasy. Siedzieli potem w tym samym ośrodku przez cały turnus, jedli przy jednym stole te same dania bez frykasów. Była jeszcze jedna atrakcja takiego wyjazdu - wsiadanie oknem do pociągu, bo nigdy nie starczało miejsc siedzących dla wszystkich podróżnych. Czekamy na wakacyjne relacje Czytelników. Nie chodzi o gloryfikowanie tamtych czasów, a jedynie o przywołanie wspomnień. Piszcie na adres: Dziennik Zachodni ul. Baczyńskiego 25a,
41-203 Sosnowiec ([email protected]). Zdjęcia mile widziane.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!