Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozdzieliły ich druty

Redakcja
Arkadiusz Gola
Czworo dzieci odebrano siłą Ślązaczce Gertrudzie Labus w obozie w Jaworznie, gdzie znalazła się po wojnie z rodziną. Każde trafiło w inne miejsce i ślad po nich zaginął. Matka je odnalazła - pisze Grażyna Kuźnik

Eugeniusz Labus był wtedy Ginterem i miał pięć lat. Leżał z matką na pryczy w baraku. Tyle już zdarzyło się w jego życiu, że Jaworzno pamięta słabo. Myli mu się z obozem w Nowym Sączu, gdzie był wcześniej. Z mamą Gertrudą, 9-letnim Rudolfem, 12-letnim Alfredem i 13-letnią Agnes. Ślązacy z Bergstadt, czyli Leśnicy Opolskiej. Mówili po śląsku, po polsku i po niemiecku.

W Jaworznie był tłum matek z dziećmi, głód i ciasnota. Matka nigdy nie odpowiadała na pytanie, kiedy wrócą do domu. Dlaczego tu są? Co złego zrobili? Siedź cicho, słyszał. Bogu dzięki, że jesteśmy razem. W tych obozach raz na zawsze oduczył się pytać. Nigdy z braćmi i siostrą nie pytali się wzajemnie o tamte czasy. Chcesz mówić, mów, a nie, trudno.

- Trzeba było pytać i spisywać, bo to przepadło. Rodzeństwo już nie żyje. Jestem ostatni - mówi dzisiaj Eugeniusz, mieszkaniec Miasteczka Śląskiego. - Do końca źle się nam gadało, gdy przyszło do wspomnień. Szkoda. Wisiała nad nami ta noc w Jaworznie.

Podjechały samochody

Kobiety w obozie nie spodziewały się tego, co stało się pewnego dnia latem 1945 roku. Straże nie uprzedziły nikogo, żeby kobiety nie szalały. Ginter nie zapamiętał dnia ani miesiąca. Spał. Pod obóz podjechały samochody. Wyszło wojsko, otoczyło barak i wszystkie dzieci odebrano matkom. - Musieli matki bić kolbami, bo nie chciały oddać. Ten płacz, to wycie. Dzieci chwytały się matek, ale odrywali je, bili, wyszarpali co do jednego. Mama nie wiedziała, które z naszej czwórki łapać. Wynieśli wszystkie dzieci, władowali do samochodów i koniec - opowiada Eugeniusz.

Nie wolno było pytać, co się stało z dziećmi. Gertruda Labus w Jaworznie powoli umierała - nie na tyfus i nie z głodu, ale z tęsknoty. Kiedy ją wypuszczono w 1946 roku, była cieniem. Żyła tylko po to, żeby odszukać dzieci. Wierzyła, że na nią czekają.

Ale wiadomości zwalały z nóg - każde z nich trafiło gdzie indziej. Ta Ślązaczka, obywatelka drugiej kategorii, wdowa bez pieniędzy, rodziny, jedno dziecko po drugim odnalazła i ściągnęła do domu. Dopiero wtedy pozwoliła, żeby choroba ją dopadła. To był tyfus, przywleczony jeszcze z Jaworzna. Leżała w szpitalu kilka tygodni, nieprzytomna z wycieńczenia.

Eugeniusz jak przez mgłę pamiętał inną matkę i dni przed końcem wojny. Wszyscy mieszkali w Bergstadt, w wygodnych domkach przy stacji kolejowej. Matka pochodziła z Miasteczka Śląskiego, gdy owdowiała, trafiła się okazja przeniesienia z dziećmi do ładnej miejscowości pod Górą Świętej Anny. Pracowała dorywczo u bogatych gospodarzy.

- Dzieciństwo miałem szczęśliwe, choć bez ojca - zaznacza Eugeniusz. - O tyle to było trudne, że mój ojciec żył, ale miał inną rodzinę. Mama się w nim zakochała już jako wdowa z trojgiem dzieci. Gdy mnie urodziła, ojciec się przestraszył. Zostawił ją. Widziałem go tylko raz, więc nie ma nic do tej historii. Ginter ledwo co słyszał, że jest jakaś wojna. Co prawda, w okolicy brakowało mężczyzn. A w pobliżu ich spokojnego miasteczka powstał obóz pracy dla Żydów i jeńców. Wysyłali więźniów do roboty w zakładach chemicznych w Kędzierzynie-Koźlu. Ale wtedy, jak i później, o obozach się nie mówiło.

Ucieczka i powrót

Panika wybuchła już wcześniej, ale odwlekano ucieczkę. Był koniec 1944 roku. Matka bała się zostać i bała się uciekać. Tu się zadomowiła, miała cały dobytek życia, tu zdrowo chowały się jej dzieci. Gdzie się podzieje z tą gromadką, całkiem sama? Ale sąsiedzi nie dawali spokoju. O Ruskich mówiło się jak o zarazie, jakiej świat nie widział. Zabijają, gwałcą, nienawidzą wszystkiego, co niemieckie. Mściwi, barbarzyńscy. Nie patrzą, czy dziecko, czy stara kobieta. Trzeba było uciekać.

Spakowali co się dało i zdążyli na jeden z ostatnich pociągów do Austrii. W Austrii Ruscy mieli się podobno mniej mścić. Za ich transportem ciągnęła jak fala tsunami Armia Czerwona, niemal doganiając uciekinierów. W styczniu 1945 roku Rosjanie byli już w Bergstadt. Zobaczyli obóz i trupy więźniów. To była prawda, co się mówiło. Nie mieli litości; wybili cywilów, zamordowali setkę pacjentów w szpitalu. W końcu przeszli.

W Austrii Labusowa nie mogła sobie znaleźć miejsca. Niby rodzina miała kąt, bo przygarnęli ją gospodarze na wsi i pracowali w polu. Nawet Ginter pomagał. Nie próżnowali, nie jedli za darmo. I jakoś bokiem przeszedł cały front. Ale nagle matka oznajmiła, że wraca do domu. Bo sowietów już tam nie ma, więc znowu wszyscy życie sobie jakoś ułożą. Wojna się skończyła.

- Czyś ty zgłupiała? - krzyczeli sąsiedzi z Bergstadt i Austriacy. - Tam jest już Polska. Zobaczysz, co z tobą zrobią!

Matka się zawzięła. Tam jest Polska, ale ona Polakom nic złego nie zrobiła. Na politykę nie miała wpływu, wojny nie chciała, a koszmar już minął. Chciała wrócić do domu, na swoje śmieci. I z czworgiem dzieciaków, z tobołami, wsiadła do pociągu do Polski. Austriacy pukali się w głowę, tłumaczyli, chcieli siłą zatrzymywać. Pociąg desperatów ruszył na wschód.

W pociągu do Polski Gertruda z dziećmi nie jechała sama. Razem z nią zabrały się jeszcze cztery rodziny sąsiadów z Bergstadt. Miasteczko nazywało się już Leśnica Opolska.

- Z tych czterech rodzin - mówi Eugeniusz - dwie wyjechały do Niemiec w 1958 roku, a dwie pozostały do dzisiaj.

Pociąg jednak wcale nie dojechał do domu. Gdy stanął w Polsce, wygarnięto wszystkich i zamknięto w obozie pod Nowym Sączem. Podróżni z Austrii sami wpadli funkcjonariuszom NKWD w ręce. Poupychano ich w baraki dawnego hitlerowskiego obozu pracy. - Ja tego obozu nie pamiętam - mówi Eugeniusz. - Ale zapytałem starszego sąsiada, który też tam był, co to za miejsce. Powiedział, że to było takie prymitywne obozowisko. Tam ciężko zachorowałem. Z niedożywienia zrobił mu się na głowie tak wielki wrzód, że konieczna była operacja. Władze obozu zgodziły się wypuścić go razem ze starszą siostrą Agnes na zewnątrz, musieli sami dojść do szpitala. Z bólu i gorączki ledwo mógł iść.

- Polscy lekarze zajęli się mną jak najlepiej, jak zwykłym dzieckiem - przyznaje Eugeniusz. - I mama zaczęła już być lepszej myśli.

Nie pytaliśmy, dlaczego

Z Nowego Sącza rozsyłano więźniów do innych obozów. Gertruda Labus z czworgiem dzieci trafiła do Jaworzna. W czasie wojny ten obóz był filią Auschwitz, potem zamykano tu Ślązaków, volksdeutschów, niewygodnych dla nowej władzy ludzi. W latach od 1945 do 1951 roku zmarło tu na pewno siedem tysięcy osób. Tyle nazwisk jest na oficjalnej liście. Ale nie wiadomo, ile naprawdę było ofiar.

Obóz składał się z 15 drewnianych baraków, ogrodzonych podwójnym pasem drutów kolczastych pod wysokim napięciem. Więźniów pilnowano z kilkunastu wież strażniczych, wyposażonych w karabiny maszynowe i reflektory. Od drogi Kraków - Katowice obóz odgradzał pięciometrowy mur.

- Przypominam sobie baraki, prycze ze słomą, kobiety z dziećmi, strach. I rozstanie z matką, kiedy wywieziono nas z tego obozu samochodami w nieznane. Jej krzyk. Odtąd tylko jak przez mgłę pamiętam to, co się ze mną później działo - mówi Eugeniusz. Nic nie rozumiał, nagle został sam. Rodzeństwo brutalnie rozdzielono. Nie wiedział, co dzieje się z mamą, z braćmi i siostrą. Uznano go za sierotę. Znalazł się w sierocińcu prowadzonym przez zakonnice w Krakowie. Do dzisiaj nie wie, jakie to były siostry. Nie były czułe, ale dawały jeść i nie biły. Po latach w dokumentach matki znalazł swój wypis - bez słowa sierociniec czy dom dziecka. Okazało się, że Ginterem, a wkrótce Eugeniuszem zajął się Wydział Opieki Społecznej w Krakowie, ulica Kopernika 1. O reszcie dzieci słuch zaginął.

- Matka nie opowiadała nam dokładnie, jak nas szukała. Nie chciała do tego wracać. Ale mnie znalazła i wyciągnęła. Potem braci. Spotkaliśmy się nagle we trzech w obozie w Mysłowicach. Poznali mnie tylko po bliźnie na głowie. Dla mnie byli jacyś dziwni. Mówili ładnie po polsku, używali takich słów jak ubikacja. Potem im przeszło - uśmiecha się ich brat.

Rudolf, rocznik 1936, trafił do Zakładu Wychowawczego im. Księdza Siemaszki w Czernej koło Krzeszowic. Alfred, któremu imię zmieniono na Marian, rocznik 1933, do zakładu ojców Salezjanów w Prusach koło Kocmyrzowa. Agnes, rocznik 1932, przepadła. Nikt nie chciał powiedzieć, gdzie jest.

Znalazła się dopiero po roku. Przyjechała chuda, ogolona na łyso. Była w jednym z najgorszych powojennych obozów w Potulicach. Dzieci Ślązaków pracowały tam niewolniczo u gospodarzy. W czasie wojny też był tam obóz, też pracowały dzieci. Czasem polskie i niemieckie dzieci Potulic spotykają się na terenie obozu. Trudno im rozmawiać. Agnes nie była na żadnym takim spotkaniu.

- Mama nie pielęgnowała w nas żalu - mówi Eugeniusz.- Przyjęła takie życie, jakie było. Odnalazła nas, wychowała na porządnych ludzi. Nie mieliśmy odpowiedzi na pytania, więc nie pytaliśmy. Może było nam z tym lżej. Ale teraz wiem, że nie wolno milczeć. Inni powinni wiedzieć i pamiętać.
Grażyna Kuźnik

* CZYTAJ KONIECZNIE:

*Katastrofa busa na S69 w Przybędzy - fakty, opinie WIDEO i ZDJĘCIA
*Sprawa Madzi z Sosnowca - ustalenia prokuratorów, zeznania rodziców

Codziennie rano najświeższe informacje z woj. śląskiego prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera


*GWIAZDA PROGRAMU X-FACTOR nagrywała swój klip w Świerklańcu. ZOBACZ FOTKI
* FOTOMATURA 2012. Zobacz tegoroczne maturzystki i maturzystów z całego województwa! ZAGŁOSUJ!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Rozdzieliły ich druty - Dziennik Zachodni