Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miłość w Chorzowie - rozwód w Bielsku

Krzysztof Karwat
Szeroko rozlały się recenzje i teksty publicystyczne po bielskiej prapremierze "Miłości w Koenigshuette" Ingmara Villqista. Jedne pochlebne, inne miażdżące - jak ta na łamach Dziennika Zachodniego. Zastrzegam, pióro Henryki Wach-Malickiej zawsze wysoko ceniłem, dziwiąc się, że nasze widzenie teatru bywa nieraz tak podobne.

Trudno. Zaryzykuję. Jak mówił klasyk: nie chcę, ale muszę. A przecież przed laty nie tylko mnie przestrzegał redaktor Kazimierz Zarzycki, mój ówczesny szef, że nie należy podszczypywać dziennikarzy z tych samych bądź zaprzyjaźnionych redakcji, bo czytelnik może intencji nie zrozumieć, a ty stracisz kolegę. Może Kaziu miał rację? Niebawem się przekonam, bo nie tylko o jedną osobę tu chodzi.

CZYTAJ RECENZJĘ HENRYKI WACH-MALICKIEJ:
"Miłość w Koenigshuette", czyli patyczkiem w mrowisko

Opinii swej nie zmieniam, ale nie mogę przejść obojętnie obok kwestii pozaartystycznych, które nałożono - zresztą nie tylko w tej recenzji - na ten spektakl, sugerując, że był on rodzajem agitki, w której palce maczali działacze Ruchu Autonomii Śląska. Absurd.
To, że zapewne jacyś członkowie tego stowarzyszenia byli na widowni i reagowali entuzjastycznie, niczego nie dowodzi, a także nie może dziwić, skoro na scenie opowiedziana została historia z życia ich ojców. Mamy tu bowiem niejakiego doktora Schneidera z Chorzowa - przymusowego wehrmachtowca, a za chwilę oficera polskiego, ścierającego się z sowieckim majorem, ale i szantażowanego przez ukrywających się miejscowych pogrobowców Hitlera. W tle, a w końcu i w centrum, mamy świętochłowicki obóz w Zgodzie, gdzie w roku 1945 w okropnych warunkach zmarło co najmniej 1.800 Niemców i Ślązaków. Dostajemy więc potężną porcję traumatycznych przeżyć, które rzeczywiście były udziałem mieszkańców tej ziemi. Czy może zaskakiwać, że ludzie chcą o tych sprawach nareszcie głośno mówić?

Czy - w trakcie! - spektaklu, w jego finale, RAŚ "gwizdnięciem" jednego ze swych aktywistów zorganizował klakę? Siedziałem w jednym z ostatnich rzędów na parterze, więc dobrze widziałem, co działo się przede mną.

Owszem, pojedyncze grupki widzów - po zakończeniu spektaklu! - zerwały się z miejsc, by po kilkunastu sekundach na powrót usiąść. Wśród zachwyconych dostrzegłem zacnego profesora uniwersyteckiego, o którym wiem, że nigdy nie był i nie będzie członkiem RAŚ. Nie widziałem również, by aktorzy - w trakcie spektaklu! - nie wychodząc z ról, założyli żółto-niebieskie opaski.
Owszem, kilku z nich tak uczyniło wraz z wychodzącym na ukłony autorem, reżyserem i scenografem w jednej osobie. Co sobie wtedy pomyślałem? Że to pretensjonalne. Dobre na akademię szkolną. Ale i to nie jest dowodem na polityczne macki, które rzekomo zniewoliły artystów.

Doprawdy, te kolory - teraz może narażę się wyborcom RAŚ - nie są własnością tej organizacji. Z równą determinacją już 20 lat temu używał ich Związek Górnośląski, a ten to rzeczywiście miał władzę! Ale i on nie może być depozytariuszem tych barw.
Aby to wyjaśnić, trzeba by się cofnąć do Władysława Opolczyka, zahaczyć o tereny dzisiejszej Ukrainy, po drodze o Jasną Górę, by znowu znaleźć się na Górnym Śląsku. Ale to inna historia.

Tak, mnie też zdziwiło popremierowe wystąpienie dyrektora Roberta Talarczyka, który wpisał "Miłość w Koenigshuette" w ciąg wcześniejszych prezentacji, świadomie nawołujących do sporów ideowych. Po chwili jednak zrozumiałem intencje.

Bielsko-Biała, także nieodległy Żywiec, to miasta, które już przed wojną stanowiły ostoję narodowców i nacjonalistów (w tym niemieckich). Także dziś na tych terenach rodzą się hasła i idee, których w Katowicach nikt by nie wymyślił. Ekstremiści są wprawdzie pozamykani w marginalnych dziuplach, ale krwi mogą napsuć. Zwłaszcza gdy się teraz z gazety dowiedzieli, że sztuka chorzows-kiego dramaturga opowiada "o wyższości narodu śląskiego nad resztą świata", a "tę resztę świata nazywa się zresztą ze sceny wprost: "»gorolskimi ciulami«". Na litość boską, ta sztuka nie jest o tym!

A sam spektakl? Naprawdę nieudany? Mnie rozczarował. Głupio mi, bo z Villqistem znamy się od szczenięcych lat.

CZYTAJ WIĘCEJ:
Mieszkańcy Bielska-Białej: Miłość w Koenigshuette z opaskami to manipulacja
OPINIE po spektaklu Miłość w Koennigshuette
OŚWIADCZENIE autorów Miłości w Koenigshuette
RIPOSTA recenzentki Miłości w Koenigshuette
Gorzelik: Na Miłości w Koenigshuette nie było wiecu politycznego

"Miłość w Koenigshuette", czyli patyczkiem w mrowisko - pod takim tytułem ukazała się w Dzienniku Zachodnim recenzja przedstawienia wy-stawionego przez Teatr Polski w Bielsku-Białej. Autorka, Henryka Wach-Malicka, tak m.in. napisała o spektaklu: "Przez bite dwie godziny oglądamy jakiś twór o rapsodyczno-patetyczno-wiecowym charakterze, wyreżyserowany przez samego autora, Ingmara Villqista". Recenzja wywołała ogromne emocje. Tekst obok jest jednym z polemicznych głosów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!