Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miłość w Königshütte jest dziełem marnym

Michał Smolorz
ARC DZ
Czasami trzeba być niczym fredrowski Pan Jowialski i w kółko przypominać dawno zgrane opowieści (Znacie? Znamy! No to posłuchajcie...), zwłaszcza gdy zawarte w nich życiowe prawdy nie chcą się zestarzeć. Dlatego po raz stutysięczny przypomnę, jak to malarz Jan Styka malował Pana Boga klęcząc, póki Stwórca nie zgromił go sławetnym: Ty mnie nie maluj na klęczkach, ty mnie maluj dobrze!

PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
Poseł Pięta: Miłość w Königshütte to antypolskie hece

Cytuję ten evergreen czytając i słuchając, co się dzieje wokół sztuki Ingmara Villqista "Miłość w Königshütte", granej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Nie będę jej drugi raz recenzował (zrobiłem to już na innych łamach), zabieram głos, bo mnie też zawstydza poziom całej awantury.

Mało kto decyduje się na profesjonalną ocenę dzieła, za to przybywa chętnych do zachwycania się faktem, że oto ważne śląskie problemy są prezentowane na teatralnej scenie. Ileż to górnolotnych myśli już sformułowano na różnych łamach, forach i antenach. A to ktoś zauważa milowy krok w debacie o śląskim regionalizmie, a to inny pieje, że trudna prawda wreszcie ujrzała światło dzienne, jeszcze inny doznaje ekstazy, że teraz już nie można bagatelizować śląskich spraw, bo "wszyscy jesteśmy Ślązakami", i tak dalej, i tak dalej...

W tych ekstazach nie ma słowa o walorach artystycznych spektaklu, zupełnie jakby teatr był miejscem uprawiania publicystyki historycznej i rozrachunków dziejowych, a nie świątynią sztuki. Nawet mój zacny kolega Krzysztof Karwat, było nie było doświadczony teatrolog, który zęby zjadł na szczegółowych analizach krytycznych, niczym Poncjusz Piłat umywa ręce. Najpierw robi obszerny wykład, że trzeba rzetelnie ocenić dzieło, po czym sam rzecz kwituje króciutkim i eufemistycznym stwierdzeniem "mnie rozczarował".
Krzysztof Karwat o Miłości w Königshütte CZYTAJ TUTAJ

Tak jak Pan Bóg oczekiwał od Styki, by jego portret był namalowany dobrze, tak samo Śląsk potrzebuje dzieł wielkich, a nie "słusznych". Wielkość dzieła Kazimierza Kutza nie polega na jego śląskości, lecz na wyżynach sztuki filmowej, które reżyser osiągnął pokazując swój Heimat i swoich ziomków.

Nie bez powodu w plebiscycie "Polityki" wiekopomna "Sól ziemi czarnej" znalazła się na drugim miejscu wśród stu najwybitniejszych dzieł polskiej kinematografii. Głosowali na nią nie Ślązacy, którzy wzruszyli się i sikali w majtki z radości, gdy usłyszeli własną godkę na ekranie, ale krytycy i kinomani z całej Polski, dla których reżyser jest po prostu wielkim artystą, a nie wielkim Ślązakiem.

Po Kutzowej "śląskiej trylogii" setki marnych epigonów stawiało kamery w tych samych dekoracjach Nikiszowca, zatrudniali tych samych aktorów, usiłowali opowiadać podobne treści, lecz ich dzieła dawno znikły w przepastnych magazynach, a ich nazwisk nikt już nie pamięta. Przestańmy w końcu przeżywać orgazmy tylko z tego powodu, że coś jest mniej lub bardziej śląskie, że aktor lepiej lub gorzej "godo po naszymu", że ktoś przetrawia nasze prawdziwe lub domniemane krzywdy. Dla poważnego artysty największą zniewagą jest uznać, że jego dzieło "było potrzebne".

W ostatnich latach telewizje zalała fala filmów dokumentalnych o ludziach niepełnosprawnych. W przytłaczającej większości są to filmy artystycznie bezwartościowe, realizowane przez kompletne beztalencia, które zakładają, że jak zrobią film o kalece ciężko poszkodowanym przez los, to nikt nie będzie miał odwagi uznać, iż film jest kiepski. Im wystarcza, że "był potrzebny". Poważny artysta - a za takiego uznaję Ingmara Villqista - zasługuje na profesjonalną ocenę, także wówczas, gdy zrobił dzieło marne. A "Miłość w Königshütte" w pokazanej nam formie jest dziełem marnym i to powie każdy szanujący się krytyk, który odważy się oderwać od koleżeńskich zobowiązań oraz śląskich kompleksów.

Te właśnie kompleksy powodują, że wciąż łatwo nam wcisnąć nawet ostatnią tandetę, byleby tylko pachniała śląskością i chuchała na nasze zadawnione rany. Zaraz nam łzy wzruszenia zalewają oczy, więc stajemy się ślepi i bezkrytyczni. A Śląsk ciągle czeka na kolejnego artystę Kutzowej miary.

"Miłość w Königshütte", czyli patyczkiem w mrowisko" - pod tym tytułem ukazała się 2.04 w DZ recenzja przedstawienia wystawionego przez Teatr Polski w Bielsku-BiałejPRZECZYTAJ. Autorka, Henryka Wach-Malicka, pierwsza miała odwagę napisać, że: "postacie sztuki są do bólu schematyczne i jednowymiarowe", "oglądamy twór o rapsodyczno-patetycz-no-wiecowym charakterze w reżyserii autora, Ingmara Villqista". Recenzja wywołała burzę i... krytkę autorki. Dziś M. Smolorz potwierdza jej racje.

CZYTAJ KONIECZNIE:
Recenzja Miłości w Königshütte Henryki Wach-Malickiej

Miłość w Königshütte, czyli skandal w Bielsku-Białej
Jerzy Gorzelik o spektaklu: To nie był wiec polityczny, tylko spontaniczna reakcja
Oświadczenie autorów przedstawienia Miłość w Koenigshuette
RIPOSTA recenzentki Henryki Wach-Malickiej na oświadczenie autorów spektaklu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!