Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Alojzy Lysko: Autonomia? W końcu się doczekamy [WYWIAD]

Grzegorz Sztoler
Wtedy istotnie nad Ślązakami zaciążył jakiś dziejowy pech, fatum... Z inspiracji państw ościennych, w wyniku walk bratobójczych między samymi Ślązakami, Górny Śląsk wraz z zamieszkującymi go ludźmi, został brutalnie rozdarty. A co gorsze - polała się krew, poginęły tysiące ludzi, zapanowała niezgoda zatruwająca umysły i serca do dziś.

Rozmowa z Alojzym Lysko, śląskim pisarzem, publicystą, autorem czterotomowej publikacji "Duchy wojny".

Czy istnieje coś takiego jak śląskie fatum?
Każda zbiorowość żyjąca na pograniczu przyjmuje razy z wielu stron. Życiowe doświadczenia w takich miejscach wyciskają trwałe piętno na psychice ludzi, na ich postawach i dążeniach. Jak znam historię, myślę że do połowy 19. wieku, nie można mówić o jakimś szczególnym spotęgowaniu nieszczęść na Śląsku, choć niewątpliwie nie omijały one ludzi stąd. Ślązacy żyli w miarę spokojnie, godząc się z tym, że są poddanymi Korony Czeskiej, Majestatu Wiedeńskiego, czy Królestwa Prus. Dopiero w Cesarstwie Niemieckim, za kanclerza Bismarcka, w okresie tzw. walki kulturalnej zrodziły się sprzeciwy wobec ograniczania swobód religijnych i przymusowej nauki języka niemieckiego. Choć tu należy podkreślić - na Śląsku zawsze panowało przekonanie - tak mówili starzy - że "język niemiecki musisz znać, bo on ci otwiera drzwi do świata". Ślązacy byli świadomi tego, że są obywatelami liczącego się w świecie państwa, a język niemiecki pozwala swobodnie porozumiewać się w prawie całej Europie. Tylko szkolne osły i zapiekli Polacy tego języka nie chcieli się uczyć.

Ostrzejsze konflikty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy pojawił się ruch narodowo-polski napierający głównie z Wielkopolski, Korfanty, a wcześniej ci, których nazywamy "budzicielami polskości na Śląsku" - Lompa, Miarka, Stalmach, Damrot. Początkowo nie mieli oni większego poparcia. Do spopularyzowania ich idei - jak to w historii bywa - przyczyniły się sytuacje kryzysowe, które pojawiły się na przełomie wieków. Wówczas zdobyli szerszy posłuch. Nasi ludzie mieli już dość kapitalistycznego wyzysku. Wybuchały strajki na tle czasu pracy, niskich zarobków, licznych wypadków przy pracy w kopalniach i hutach.

Potem rodziny śląskie dotknęła tragedia pierwszej wojny światowej. Śląscy chłopcy musieli walczyć i ginąć na wszystkich frontach, szczególnie na francuskim. Po tej wojnie przyszły choroby (m.in. hiszpanka), głód, inflacja. Wtedy nasi ludzie przybici takim stanem niemieckiego państwa powiedzieli: "Niy, my już tego państwa nie chcemy, momy już dość tych Niymców, lepi bydzie, jeśli Ślonsk bydzie przedsia". Do tej samodzielności wszystko zrazu zmierzało, bo przychylna temu była nawet konferencja wersalska. I pod tym kątem Ślązacy przystępowali do kampanii plebiscytowej z nadzieją "usamodzielnienia Śląska". Stało się jednak inaczej. Część Śląska została urwana na rzecz Polski i "zaczła się ta nienawiść".

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
A więc fatum…
Wtedy istotnie nad Ślązakami zaciążył jakiś dziejowy pech, fatum… Z inspiracji państw ościennych, w wyniku walk bratobójczych między samymi Ślązakami, Górny Śląsk wraz z zamieszkującymi go ludźmi, został brutalnie rozdarty. A co gorsze - polała się krew, poginęły tysiące ludzi, zapanowała niezgoda zatruwająca umysły i serca do dziś.

Niemniej nieszczęść sprowadziła druga wojna światowa. Dla Ślązaków była ona prawdziwym przekleństwem. Podam przykład z rodzinnego podwórka. W 1919 roku w Bojszowach - i chyba nie tylko tu - urodziło się bardzo dużo dzieci (dwa razy więcej niż zwykle), przeważnie chłopców. Kiedy ci chłopcy dorośli, musieli iść na kolejną wojnę. Jak ich dziadkowie na wojnę francuską, jak ich ojcowie na wojnę światową.

Po wojnie nastąpiły bezlitosne prześladowania Ślązaków: wypędzenia z odwiecznych rodowych gniazd, uwięzienia w obozach koncentracyjnych, grabież mienia, wywózki na Sybir. Ci, których oszczędzono, poszli do pracy na wyznaczone, czyli najgorsze stanowiska: do produkcji dynamitu, do łopaty w przodkach górniczych, ku gorącym piecom hutniczym - tam gdzie nikt inny sprostać nie mógł. Zepchnięcie Ślązaków w życiu publicznym do roli obywateli drugiej kategorii nie było może jeszcze najgorsze, bo Ślązacy w trudnych sytuacjach potrafili odnaleźć swoją ludzką godność w rodzinach, które od wieków były tu prawdziwymi twierdzami swojskości. Najgorsze było systematyczne, z perfidią zaplanowane unicestwienie śląskiego dziedzictwa kulturowego, rzekomo niemieckiego, a przecież stworzonego rękami naszych ojców. W tym niszczycielskim dziele, które trwa niestety do dziś, nie oszczędzono nawet cmentarzy.

Tak więc można powiedzieć, że to 20. wiek był czasem przebudzonych upiorów nacjonalistycznych, że zapisał on najciemniejsze i najboleśniejsze karty historii Górnego Śląska. Że to mogło być owe fatum.

Każde doświadczenie historyczne, które zapisuje się w pamięci zbiorowej danej nacji. Jaki zatem wpływ miał wiek dwudziesty na świadomość Ślązaków? Jakie wywarł na nas piętno?
Niewątpliwie miał duży wpływ, często sobie go nawet nie uświadamiamy, a jeśli już - nie zawsze mamy odwagę, żeby go artykułować. Nigdy nie ukrywałem, że mam swoje zdanie w tej sprawie. Nie zawsze jest ono zgodne z oficjalnymi opiniami. My, Ślązacy jesteśmy ulepieni z innej gliny. Przez wieki rośliśmy na innej glebie, głębokimi korzeniami sięgając po inne soki. Trudno żeby za parę lat, czy za parę dziesiątków lat wyrwać się z tej rodni i karmić się obcą strawą.

Od zamierzchłych czasów ludzie tu bytujący prowadzili osiadły tryb życia. Żyli w swoich sadybach i jeśli przybywali tu obcy, następowało mieszanie kultur, ale zawsze wokół rdzenia tuziemców, zawsze w obrębie prastarych gniazd. Stąd, i w wyniku kolejnych, podobnych doświadczeń historycznych ukształtował się dzisiejszy typ Ślązaków jako ludzi spolegliwych, do zgody z każdym, ludzi praktycznych, wytrwałych w pracy, ogromnie przywiązanych do swojej ziemi i wartości uświęconych przez przeszłość, ale jednocześnie czujnych wobec zamiarów obcych, nieufnych i krytycznych wobec ich poczynań, zwłaszcza w sferze wszelkiej władzy, jednak bez rebelianckich reakcji. Rebelii Ślązacy nigdy nie mieli w naturze. Jeśli więc zdarzały się sytuacje ekstremalne, jak wojny, powstania, okupacje, wtedy ta śląska spolegliwość, łagodność, posłuszeństwo mogły być potraktowane przez obcych jako słabość. Nic bardziej mylnego. Po przekroczeniu jakiejś granicy wytrzymałości społecznej, Ślązacy potrafili się zmobilizować i w swoim oporze byli niezwykle skuteczni. Na przykład na wszystkich wojnach, do których byli zaciągani, uważani byli za bardzo dobrych żołnierzy. Wynikało to z ich kolejnych cech: nigdy nie byli brawurowi, w gorącej wodzie kąpani, zawsze przemyślni, roztropni, odpowiedzialni. Jak się czegoś podejmowali, potrafili życie poświęcić, aby przyjęte zadanie wykonać.

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
W robocie zaś mieli złote ręce. Tak było już od celtyckich czasów. Dlatego wszyscy sąsiedzi łakomym wzrokiem spoglądali nie tylko na bogactwa tej ziemi, ale przede wszystkim na umiejętności Ślązaków. Czy to przypadek, że wszystkie obecne fabryki samochodów zlokalizowano na Śląsku? To nie przypadek - to wciąż obecny genotyp dokładnej, odpowiedzialnej pracy.

To nas różni od innych. Nie mamy w sobie bezmyślnej, niszczącej raptowności, bałaganiarstwa, niesłowności, "lepkich pazurów". I jeśli np. złodziejstwo jest tu prawie powszechne, to należy postawić pytanie: skąd ono przyszło, kto ten proceder uprawia i z jakich pobudek?

Czy "Duchy wojny" - a czwarta, ostatnia część tej Pana książki właśnie się ukazała - mają zapoczątkować, czy też zamknąć jakieś rozliczenia Ślązaków z przeszłością? Taki historyczny rachunek sumienia? Każda zbiorowość musi przecież czegoś takiego dokonać.
Nie zamierzałem otwierać ani zamykać jakiegoś dyskursu publicznego… Chciałem był sprawiedliwy wobec przeszłości, ukazać trochę prawdy o wojnie ze śląskiej strony, zburzyć niektóre mity.

A jednak rozpoczął pan taką dyskusję, nagłośniając najbardziej drażliwy w śląskich dziejach wątek. Kilkanaście lat temu, w 1999, opublikowana została przecież pionierska książka o Ślązakach z Bojszów poległych w służbie Wehrmachtu pt. "To byli nasi ojcowie". Nikt wcześniej nie podjął tego tematu tak wnikliwie i odważnie, jak pan.
Od lat słyszałem w sobie uporczywe wołanie: "Nie pozwól, aby zapomniano o nas!" Przez lata gromadziłem relacje osób, które przeżyły wojnę, fronty, tragiczne lata powojenne. Od tych ludzi uczyłem się najnowszej historii Górnego Śląska, także z frontowych listów, które zbierałem przez wiele lat. Tak zdobytą wiedzę konfrontowałem z opracowaniami historyków indoktrynowanych przez kolejne ekipy rządzące - Bieruta, Gomułki, Solidarności. Daleko im było do śląskiej prawdy.

Owocem moich wieloletnich penetracji były m.in. informacje o moim poległym na froncie wschodnim Ojcu. Narodził się zamiar wykorzystania ich w książce. Bezpośrednim bodźcem do jej napisania było następujące zdarzenie. My, sieroty po żołnierzach Wehrmachtu podjęliśmy starania, aby na bojszowskim cmentarzu zawiesić tablicę z nazwiskami wszystkich osób, które utraciły życie podczas wojny (także tych, które poginęły w obozach). Niestety, nie było na to zgody. Postanowiłem więc, że wystawię im trwalszy pomnik - papierowy (!). Napiszę książkę. I tak w 1999 roku powstała książka "To byli nasi ojcowie". Nie miałem wówczas pojęcia, że otwiera ona jakiś rozdział w historii Górnego Śląska. Za nią pojawiły się kolejne: "Martyrologium bojszowskie" (o pomordowanych w obozach koncentracyjnych i łagrach sowieckich) nie opublikowana, oraz "Czyste oczy" - o losach rodzin dezerterów Wehrmachtu (ukazała się miesiąc temu).

W tej pierwszej, która poruszyła Górnoślązaków - bo w każdej rodzinie śląskiej losy ojców, synów, braci były podobne - każdemu żołnierzowi poświęciłem mniej więcej tyle samo miejsca (bo przecież miało to być zbiorowe epitafium). Także swemu Ojcu. Resztę niewykorzystanego materiału o Nim planowałem umieścić w kolejnej książce, poświęconej tylko Jemu, zamysł napisania której nosiłem od dawna.

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
I ta książka stała się kamieniem milowym rozpoczynając szeroką dyskusję i zainteresowanie tematem zaciągu Ślązaków do Wehrmachtu.
Jak już powiedziałem, materiał, który miałem przygotowany do książki "To byli nasi ojcowie", został tam mocno skondensowany i mój Ojciec ma w niej tyle samo miejsca, co każdy inny bojszowiak. Za jakiś czas zabrałem się do pisania "Stu bojszowskich życiorysów". Wówczas moja żona Łucja słusznie zwróciła mi uwagę: "Piszesz, chłopie o cudzych ludziach, a co my wiemy o twoim rodzie, o twoim ojcu? Weź to wszystko spisz, co nom niyroz prawisz". I to mnie zmobilizowało, żeby zabrać się do pisania książki o rodzinnej tematyce. Długo myślałem jak zebrany a dotąd niewykorzystany materiał literacko ująć. Bo, co ja wiem o wojnie? Nie mogę przecież kompetentnie na jej temat się wypowiadać, skoro wojny - dzięki Bogu - nie doświadczyłem. Postanowiłem, że najlepiej będzie, żeby to On, mój nieżyjący Ojciec do mnie przemówił, a ja piórem to tylko spiszę. Uczynię tak, jak pewna zrozpaczona utratą jedynego syna francuska matka. W książce "Umarli mówią do nas" opisała niezwykłą rozmowę z duchem swego syna, który opowiedział jej historię swego krótkiego życia…

Tak narodziły się "Duchy wojny", żołnierskie dzienniki z lat 1942-44…
Do formy diariuszowej byłem wprawiony, bo dzienniki prowadziłem w miarę regularnie od 15. roku życia, z małymi przerwami…

- Proszę jednak nie zawężać, przecież w międzyczasie - między publikacją "To byli nasi ojcowie" a epopeją "Duchy wojny" minęło kilkanaście lat - miał pan wpływ choćby na scenariusze wojennych filmów Józefa Kłyka, swojego przyjaciela, że wspomnę "Czterech synów ojciec miał" z 2003 r. [gdzie przecież odtwarzał pan jedną z głównych ról], czy "Nie wszystko mi wojna zabrała" z 2010 r. pokazujących poruszające historię Ślązaków, młodych chłopców z Bojszów, zaciągniętych do Wehrmachtu.

Między książkami "To byli nasi ojcowie" a "Duchami wojny" wydałem trzy inne książki: "Bojszowy w XX wieku", "Nasze dziedzictwo" i "Skarby historii". Do 2003 roku dalej redagowałem "Kalendarz Górniczy Kopalni Ziemowit (w sumie wydałem 20 roczników). Potem były dwa lata stracone dla pisarstwa (poselstwo do Sejmu), ale zyskane dla śląskiej kultury. Gdzie mogłem i ze wszystkich sił - jak tylko mogłem - wspierałem ludzi i instytucje kultury.

Z tego powodu nie miałem większego wpływu na scenariusze filmów Józefa Kłyka, a jeśli go inspirowałem - to mimowolnie. Powiem szczerze, nawet przez Józefem pewne ciekawsze wątki ukrywałem, bo zauważyłem, że Józef natychmiast je wykorzystywał w swoich filmach i w swych niezwykłych, długachnych gawędach. Zadzwoniła do mnie kiedyś pewna pani z Kluczborka, która przeczytała książkę "To byli nasi ojcowie" i opowiedziała mi historię wojenną swojego taty. Frapująca historia spodobała mi się, zadzwoniłem więc do Józefa i podzieliłem się z nim nowiną. Za jakiś czas widzę, że Kłyk z tej historii uczynił leitmotiv swego filmu "Nie wszystko mi wojna zabrała". Ale nie mam mu tego za złe, broń Boże. Choć pewnych wątków z "Duchów wojny" do końca mu nie zdradzałem.

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
Tak więc, jeśli mówić o inspiracji - była ona mimowolna, ale w obu kierunkach - ja jego, on mnie inspirował. Bo my z Józefem nadajemy na tych samych śląskich falach z tą różnicą, że Józef przewyższa mnie zdecydowanie swoją niepowtarzalną swadą.

Wracając do sprawy służby Ślązaków w Wehrmachcie. Dużo dobrego zrobił znakomity dokument Mariusza Malinowskiego "Dzieci Wehrmachtu" z 2009 r., który jest przecież zapisem pana podróży na Ukrainę i poszukiwań tam grobu poległego Ojca. Nagłośnił i uświadomił wielu polskim odbiorcom, że Ślązacy w mundurach Wehrmachtu znaleźli się wbrew własnej woli…

Reżysera warszawskiego Mariusza Malinowskiego poznałem za sprawą Piotra Lipińskiego z "Gazety Wyborczej". Kiedy mu opowiedziałem o książce, którą piszę, długo się nie namyślał. Zdobył środki i zaproponował wyprawę na Ukrainę.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, na co się porywamy. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie sądziliśmy, że odnajdziemy grób mego Ojca. Jednak Bóg nad nami czuwał. Odnalazłem ten grób na bezkresnym, zimnym stepie ukraińskim w miejscowości Krupskoje na południe od Kirowogradu. To była nagroda za moje wieloletnie i nieustanne pielęgnowanie pamięci o Ojcu. Pamiętać trzeba, że nie wszyscy Ślązacy mnie podobni mieli tyle szczęścia i możliwości, aby odnaleźć groby bliskich - ojców, braci, synów, mężów. Z wcielonych do Wehrmachtu czterystu bojszowian, z wojny nie wróciło ponad stu. Ich prochy rozsiane są po całej Europie, w Azji i Afryce. A mogiły odnalazło i odwiedziło zaledwie kilku i to przeważnie na zachodnim i włoskim froncie.

Podkreślmy jedno. To ewenement na cały Śląsk, i pewno Europę, że tu w Bojszowach powstają książki i filmy na tak ważny dla całej śląskiej zbiorowości temat. Nigdzie indziej tak nie jest, a przecież, w każdej śląskiej gminie, miejscowości mogłyby takie książki i filmy powstać - ta trauma dotknęła nas wszystkich. Dodajmy, że to co w Bojszowach się do tej zrobiło - dzięki pana książkom i filmom pana Józefa Kłyka - ma wymiar szerszy, bardziej uniwersalny - śląski. Tak było wszędzie na Górnym Śląsku, podobne ludzkie wybory, tragedie. Dlatego "Duchy wojny" zaliczane już są do literackiego kanonu górnośląskiego. To nie tylko bojszowska opowieść, ale prawdziwie śląska epopeja wojenna, bo są tu chłopcy z różnych zakątków Górnego Śląska. Spotykają się w okopach i giną za obcą sprawę.
Długo myślałem nad koncepcją książki. W końcu zdecydowałem się na żołnierski dziennik, lecz nie samotniczy. Nigdzie indziej kamractwo nie kwitnie tak bujnie, jak wśród żołnierzy (chyba jeszcze u górników). Świadomie więc wykreowałem całą galerię kolegów frontowych. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, bo w większości są to postacie prawdziwe: z Cieszyna, Pszczyny, spod Góry św. Anny, Hulczyna… Wszystko po to, żeby pokazać, że nie jest to problem li tylko bojszowski, lecz sprawa, z którą zmagają się wszyscy Górnoślązacy. Tysiące Górnoślązaków! Przecież do Wehrmachtu trafiło ponad ćwierć miliona naszych mężczyzn. To oczywiście szacunki, ale i tak te liczby szokują. Prawie sto tysięcy zginęło. Kilkadziesiąt tysięcy przepadło bez wieści w sowieckich łagrach. A z blisko stu tysięcy, którzy stanowili trzon armii Andersa, wiele, wiele tysięcy spotkały po wojnie represje. Tę moją osobistą, rodzinną po części publikację, pragnąłem w jakiś większym stopniu zuniwersalizować. Myślę, że to się udało.

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
"Duchy wojny" znalazły zatem wiernych Czytelników wśród Ślązaków.
Otóż, co ciekawe, nie tylko wśród Ślązaków. Interesowałem się geografią czytelniczą, i muszę powiedzieć, że sporo książek "poszło w Polskę", zwłaszcza przy kolejnych tomach. Znaleźli się czytelnicy z Wielkopolski, Pomorza, zachodniej części Polski, potomkowie "tych zakorzenionych", których tematyka wojenna interesuje.

"Duchy…" są modelowym przykładem - zaryzykuję, już stały się symbolem śląskiego losu, fatum, o którym rozmawiamy… Taki dziennik żołnierskiej niedoli można stworzyć każdemu Ślązakowi wcielanemu do Wehrmachtu z osobna.
Rzeczywiście, ludzie dzwonią do mnie i piszą listy, najczęściej ze Śląska, i zaczynają swe spowiedzi "mój ojciec, mój ujek, mój dziadek, też był…". Podzielają przeżycia, które zawarłem w "Duchach…" Zresztą, już po wydaniu książki o bojszowianach poległych w służbie Wehrmachtu, zachęcałem wiele osób do podjęcia tej tematyki w swoich małych ojczyznach. I spotkałem się z odzewem w kilku miejscach - na pszczyńskiej Woli temat podjęła pani Bronisława Świergolik, a w Chełmie Śląskim pan Rafał Bula, który zresztą zwrócił się do mnie o pomoc. I jeszcze w Suszcu, gdzie rzeczy podjął się były sołtys tej miejscowości, pan Alojzy Kuś. Powyższe opracowania są bardzo pomocne dla zawodowych historyków parających się okresem wojny.

Jest jeszcze, jedyna jak dotąd, całościowa próba ujęcia zagadnienia, podjęta przez prof. Ryszarda Kaczmarka - jak przyznaje autor we wstępie wydanej w zeszłym roku publikacji "Polacy w Wehrmachcie" - z pana inspiracji…
Wysoko oceniam wyniki naukowych penetracji Profesora Kaczmarka, doceniam, że podjął się tematu wymagającego nie tylko przenikliwości badawczej, wiedzy fachowej, ale i cywilnej odwagi. To postawa godna historyka wiernego faktom i historycznej prawdzie. Bo nie ma nic gorszego, jak przemilczać fakty bądź przeinaczać je jednostronnie jakby na czyjeś zlecenie. Wcześniej czy później taka "prawda" wychodzi na jaw i kompromituje historyka. Mieliśmy już takich historyków na Uniwersytecie Śląskim, a jeszcze ich więcej było w byłym Śląskim Instytucie Naukowym.

Powróćmy jednak do naszego "śląskiego fatum" i Wehrmachtu. Podobno niektórzy Ślązacy traktowali służbę w Wehrmachcie nie jak dopust Boży, ale możliwość awansu cywilizacyjnego, kariery. Taki wniosek nasuwa się m.in. z lektury wspomnianej książki "Polacy w Wehrmachcie". Jak to się ma do twierdzenia o powszechnym przymusowym zaciągu wszystkich Ślązaków, i niechętnym ich nastawieniu do służby w Wehrmachcie? Ponieważ badał pan wnikliwie bojszowską społeczność, chyba trafiłem na właściwego adresata tego pytania. Tym bardziej, że brakuje szczegółowych, badań nt. służby Ślązaków w Wehrmachcie i mam wrażenie, że ciągle poruszamy się we mgle… Pytam zatem o proporcje, ilu bojszowskich chłopców chciało iść do tego Wehrmachtu, a dla ilu była to rzeczywiście tragedia, trudny wybór?
Z rozmów, jakie przeprowadziłem ze starszymi mieszkańcami, wynika że w 1939 r., gdy Niemcy wkraczali do Bojszów, to wielu młodych chciało iść do Wehrmachtu. "Jak my ujrzeli to wojsko, to wyposażenie, buty, broń - wszystko sie nom podobało".

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
Nie wiem, czy powołania Ślązaków do służby w Wehrmachcie można nazwać przymusem w pełnym tego słowa znaczeniu… Bojszowianie stali się obywatelami Rzeszy Niemieckiej. Nie chcę tu już poruszać szerzej sprawy volkslisty, o której tyle napisano… Zależy kto, kim się czuł… Jeśli miał ducha polskiego, mógł mówić, że służył pod przymusem. Natomiast wielu myślało tak: "jest żech obywatelem Rzeszy, odsłuża te dwa lata - bo się godało, że na dwa lata pójdzie się do wojska - no i byda mioł spokój". Kto mógł przewidzieć, że wojna tak się rozpali, że Hitlerowi trzeba będzie ciągle nowych rekruckich zaciągów? Że na front pójdą na koniec nawet dzieci?!

W Bojszowach był tylko jeden przypadek ochotniczego zgłoszenia się do Wehrmachtu. Ochotnik długo zresztą nie wojował. Zginął pod Stalingradem. Do końca nie wiadomo, czy zginął, czy zaginął, czy nie umarł gdzieś na Syberii. Reszta bojszowian szła do Wehrmachtu z powołania. Nie mieli wiele do gadania. Jaki był los rodzin dwóch dezerterów przedstawiłem w książce "Czyste oczy". Hitlerowskie prawo było surowe i bezwzględne. Nie oszczędzało rodzin.

Czy nie odnosi pan wrażenia, że problematyka służby Ślązaków w Wehrmachcie nadal czeka na swoich odkrywców?
Oczywiście. Czas ucieka, a środowiska naukowe tego zagadnienia się nie podejmują. Powstają za to prace amatorów, miłośników historii Górnego Śląska. Nie wyczerpie to jednak tematu, który jest przecież olbrzymi. Wojna na Górnym Śląsku wciąż czeka na fachowe, naukowe opracowania. Dążenia te odważnie powinny wesprzeć władze samorządowe. Konieczne jest powołanie Instytutu Śląskiego, ośrodka naukowego z prawdziwego zdarzenia, który zajął by się m.in. problemem służby Ślązaków w Wehrmachcie. Inicjatywa ta na pewno zjednoczy Ślązaków wszystkich opcji, niezależnie od poglądów politycznych. Lecz nie może być wciąż inicjatywą. Czy to nie zastanawiające, że sprawa Instytutu Śląskiego z różnych powodów jest odwlekana? W czyim to jest interesie?

Ślązacy nabrali ostatnio odwagi w mówieniu o tym, co im w duszy gra...
Bo Śląsk trzeba wreszcie odkłamać. Prawda nie może tu już dłużej czekać.

To także zasługa pana bogatej działalności literackiej i społecznej. Czy czuje się pan, to duże słowo, "duchowym przewodnikiem", człowiekiem który wyznacza i przeczuwa pewne procesy?
[Milczenie] Trudno oceniać siebie, swoją intuicję. Tak jest z każdym człowiekiem: przychodzą do głowy pewne myśli, człowiek spiera się z nimi, szuka dla nich wsparcia w różnych źródłach, opiniach innych ludzi, jedne się odrzuca, inne uznaje za ważne i zamienia w przekonania. We mnie dzieje się to samo. Z wiedzy czerpanej z różnych źródeł, z przemyśleń, obserwacji, zbudowałem swoje poglądy prowadzące mnie do takich a nie innych wypowiedzi i postaw. Czasem mogą one być trafną diagnozą rzeczywistości teraźniejszej, czasem przyszłej. Jedno jest charakterystyczne: wnikliwa obserwacja życia publicznego na Górnym Śląsku sama formułuje wnioski na przyszłość. Nie trzeba być prorokiem. Jeśli tu nic nie zmienimy, to ten region upadnie.

Wywiad ten ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika społeczno-kulturalnego "Śląsk"
Ale chyba upaść nie pozwoli mu młode pokolenie, które teraz ma o wiele większe możliwości rozwoju. Spójrzmy chociażby na liczbę uczelni powstałych na Śląsku w ostatnich latach. Młodzi kształcą się, podróżują i widzą, jak są urządzone społeczeństwa zachodnie. Wracają na swoje podwórka i pytają: "Dlaczego nie można u nas ułożyć życia, jak tam? Gdzie tkwią przyczyny?" Wyzwalają energię, aby urządzić życie lepszym, aby lepiej poznać przeszłość, by na niej budować szczęśliwszą przyszłość.

Obserwując dążenia młodego, wykształconego pokolenia Ślązaków, cieszę się, że doprowadzi ono do korzystnych dla Śląska zmian.

Autonomia?
Myślę, że się jej w końcu doczekamy, choć zbierają się nad nią czarne chmury w postaci metropolii. Do powstania metropolii dążą siły, którym idea autonomii śląskiej nie odpowiada. Szkoda, bo polskie społeczeństwo już się ze słowem "autonomia" oswoiło i chyba pojęło, że nie jest to nic strasznego, że to tylko znaczy samorządność. W końcu Górny Śląsk dysponuje odpowiednim potencjałem intelektualnym, społecznym i gospodarczym, ma swoją historię, kulturę i europejską markę, by się uniezależnić! Więcej powiem - niewątpliwie bylibyśmy w stanie stworzyć własne państwo, skoro udało się dwumilionowej Słowenii, to czemu miałoby się nie udać pięciomilionowemu regionowi? Niewykluczone, że tak się kiedyś stanie. Ja w każdym razie taką nadzieję w sobie żywię. Uważam, że centralizm w polskim wydaniu, zabarwiony ostatnio nacjonalizmem mogą być w bliskiej perspektywie bardzo szkodliwe dla naszego regionu. Czas bezpowrotnie ucieka, a my spychani na wielu obszarach życia na margines, zamiast się rozwijać, tkwimy w stagnacji, jeśli nie w regresie. Pozbawia się nas rzeczy, które mogłyby przysporzyć nam w świecie, w Europie rozgłosu i uznania. Weźmy na przykład uniemożliwienie nam zorganizowania Euro 2012 na stadionie w Chorzowie. Tu, gdzie się piłkarstwo rodziło, gdzie było prawie religią… Przecież to byłą bolesna potwarz, której nigdy nie zapomnimy rządzącym w Warszawie. Czerpać korzyści, wzbogacać państwową skarbonę, obdzielać swoich lukratywnymi synekurami - decydenci wiedzą, gdzie najpierw uderzyć. Ale dać coś tej ziemi - wtedy odwracają się od Śląska i Ślązaków plecami. Trzeba kiedyś z tym skończyć. Autonomia może to zmienić. Metropolia nie zmieni, bo kierownica rządów nadal będzie znajdowała się w stolicy.

Górny Śląsk mógłby się pomyślniej rozwijać jako samoistny region, gdyby nie był w tak ciasnym, centralistycznym gorsecie.

Może przykłady?
Podać ich można wiele. Ograniczę się do kilku, mocniej uwierających. Dlaczego niszczy się dorobek śląskiej służby zdrowia, pozbawiając ją potrzebnych do normalnego funkcjonowania środków? Dlaczego nie ma zgody na uznanie języka śląskiego? Dlaczego z taką opieszałością zwleka się z powołaniem do życia Instytutu Śląskiego? Czy nie stać nas na własny, śląski ośrodek telewizyjny wzorem innych zachodnich regionów? A śląskie media? Są w zaniku…

I to pozwoli nam rozwinąć skrzydła?
Tak, zwłaszcza młodemu pokoleniu. Przyzwolenia centrali na rozwiązanie tych, czy innych bolączek oczywiście Śląska nie zbawią, ale na pewno byłyby oznakami poszanowania naszych praw obywatelskich i zachętą dla młodego pokolenia Ślązaków, że warto się trudzić nad przemianą swojej Małej Ojczyzny a nie wybierać się w świat w poszukiwaniu normalności życiowej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Alojzy Lysko: Autonomia? W końcu się doczekamy [WYWIAD] - Dziennik Zachodni