Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ile prawdy jest w "Drogówce"? Patologia i lewe mandaty to niejedyna twarz polskiej policji [ZDJĘCIA]

Barbara Dziedzic
Krzysztof Wiktor/Next Film
Warszawska drogówka w filmie Wojciecha Smarzowskiego to czysta patologia. Nic więc dziwnego, że mundurowi się bronią. Podkreślają, że w każdym środowisku można znaleźć lepszych i gorszych pracowników - pisze Barbara Dziedzic.

Policjanci warszawskiej drogówki nie będą już nosić czarnych skórzanych kurtek. Decyzję o zmianie policyjnej garderoby podjęła Komenda Stołeczna. Identyczne kurtki noszą bowiem funkcjonariusze "Drogówki", najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego, który dzisiaj wchodzi na ekrany kin. Wątpliwe jest jednak, czy taka zmiana wystarczy, aby odciąć się od skojarzeń z obrazem stworzonym przez reżysera. Policjantów w filmie jest siedmiu, tak jak siedem jest grzechów głównych - interpretują zgodnie krytycy. Każdy z bohaterów ma zaś symbolizować inny grzech. Największym z nich jest chciwość, która prowadzi w końcu do śmierci jednego z funkcjonariuszy. O morderstwo zostaje oskarżony sierżant Ryszard Król (gra go Bartłomiej Topa), który broniąc się, wyda całą siatkę przestępczych powiązań. Nie tylko wśród szeregowych krawężników, ale także na najwyższych szczytach władzy. Jednak grzechów jest w "Drogówce" zdecydowanie więcej, a film już przed premierą został okrzyknięty najbardziej brutalnym w dotychczasowej filmografii reżysera. Która nie należy w końcu do łagodnych.

Sam Smarzowski ocenia, że produkcja traktuje o głupocie kierowców, o absurdalnych przepisach drogowych, korkach ulicznych, autostradach na papierze i dziurawych jezdniach w rzeczywistości. - O tym, że jeśli są ci, którzy biorą, muszą być i ci, którzy dają. Nie twierdzę, że będzie przyjemnie, ale za to z nadzieją. Przecież zmienia się nie tylko kolor radiowozów, pojawia się nowe w policji, uczciwe wypiera nieuczciwe - ocenił sam swoją twórczość reżyser. A produkcję zadedykował "tym, którzy mają prawo jazdy, tym, którzy jeszcze go nie mają, oraz tym, którym drogówka już zdążyła je zabrać. Pasażerom z przedniego i tylnego siedzenia. Trzeźwym i pijanym. Przechodniom i rowerzystom. Tym, którzy brali, biorą, i tym, co nie biorą. Dają, dawali i tym, co nie dają".

Poprawy na lepsze, o której mówił reżyser, w policyjnym środowisku na ekranie jednak bynajmniej nie widać, a policjanci mają do Smarzowskiego cichy żal o to, że brutalna rzeczywistość może się teraz stać podstawowym skojarzeniem widzów. - Nie ma zawodu, w którym nie znalazłyby się czarne owce. Takie przypadki powinny być restrykcyjnie odnajdowane i eliminowane, to jasne. Nie można jednak generalizować zjawiska brania łapówek - ocenia mł. insp. Wojciech Pasieczny, emerytowany policjant Komendy Stołecznej, nazwany przez media najbardziej znanym policjantem Komendy Stołecznej.

- Z tego co słyszałem i czytałem, film jest bardzo krzywdzący dla policjantów - mówi. A przecież policjant ruchu drogowego to nie tylko ten, kto kontroluje. To również ten, kto jeździ do wypadków śmiertelnych, powiadamia najbliższych ofiar o ich śmierci i prowadzi dochodzenia. - Pokazanie policjanta w roli łapówkarza, pijaka i członka patologicznego środowiska jest także krzywdzące chociażby dla mnie, jako byłego policjanta - argumentuje.

W filmie jest przedstawiona policja warszawska, a tutejsza drogówka może się poszczycić szczególnie długimi tradycjami. W kwietniu 1945 r. zostaje utworzona Kompania Ruchu Milicji Obywatelskiej Miasta Stołecznego Warszawy z siedzibą przy ul. Kępnej 15 na Pradze. Pierwsi milicjanci są rekrutowani z jednostek Wojska Polskiego i oddziałów partyzanckich, dlatego też ich umundurowanie bardziej przypominają żołnierski ekwipunek. Początkowo służba w milicji ogranicza się do kierowania ruchem na pozbawionych semaforów ulicach. Funkcjonariusza wysyła się więc do miejsc, w których jego obecność jest szczególnie potrzebna. Jest wyposażony w czerwoną lub żółtą chorągiewkę, a po zmroku latarkę karbidową.

- Dostałam czerwoną chorągiewkę, buty na gwoździach i zielony wojskowy mundur. Mój pierwszy posterunek mieścił się przy ul. Targowej - wspomina Leokadia Krajewska, jedna z pierwszych kobiet w Kompanii. Słynna Lodzia Milicjantka kierowała ruchem drogowym na warszawskich skrzyżowaniach w latach 1945-49, a potem służyła w policji aż do lat 70.

- Kierowałam ruchem na głównych ulicach: Bracka, Towarowa, Żelazna, Krakowskie Przedmieście, przy Belwederze - wspomina najbardziej medialna twarz milicji tamtych lat. Jak sama mówi, być może stała się rozpoznawalna dzięki temu, że stale się uśmiechała i wprawnie kierowałam ruchem. O Lodzi najpierw napisał pierwszy dziennikarz, a potem pojawiła się na jej temat cała lawina prasowych artykułów i zaproszeń na oficjalne bale. Między innymi na ten, na którym zatańczyła tango w pierwszej parze z premierem Cyrankiewiczem.

To były czasy, kiedy nie było w Warszawie dochodzeniówki, więc do zadań drogówki należało także spisywanie raportów z wypadków, oględziny, a nawet często wywożenie zwłok ofiary. Na dodatek czasy nie były bezpieczne. Nie było radiowozów, więc by funkcjonariusze mogli wrócić po patrolu, trzeba było zatrzymać kierowców i prosić o podwózkę do domu. - Często wracałam po służbie rano czy w nocy i bywało różnie. Dwie koleżanki zginęły - opowiada Krajewska.

Dziś warszawska Komenda Stołeczna działa na zasadach komendy wojewódzkiej. Policjanci wydziału ruchu drogowego nie prowadzą dochodzeń w sprawie wypadków, zajmują się nimi komendy rejonowe. Do zainteresowań Ruchu Drogowego należą przede wszystkim sprawy wykroczeń. Policjanci sekcji radarowej trzymają również pieczę nad monitoringiem, rozliczając kierowców w miejscach objętych zasięgiem kamer.

Najnowsze plany zakładają jednak, że ta sekcja zostanie zlikwidowana, a jej policjanci trafią do służby drogowej. W ocenie policjantów to posunięcie rozsądne, ponieważ ilość kolizji w stolicy wskazuje raczej na to, że nadzór policyjny jest potrzebny przede wszystkim w terenie. Planowane zmiany spowodują, że policjanci szybciej będą mogli docierać do kolizji i wypadków.

Trudno jednak oceniać, gdzie są najbardziej potrzebni policjanci drogówki. W komendach powiatowych policjanci dochodzeniowo-śledczy zajmują się czynnościami w szerszym zakresie. Do ich zadań należą na przykład przypadki włamań, zabójstw, pobić, gwałtów i kradzieży. Czyli sprawy, które nie kojarzą się powszechnie z białą czapką.

Podobne działania często wymagają żmudnych, skomplikowanych prac, przesłuchiwania dużej ilości świadków i stopniowego zbierania dowodów. A służby kryminalne, jak twierdzą funkcjonariusze, drogówkę traktują z pobłażaniem. Komenda Główna właśnie likwiduje Biuro Ruchu Drogowego, łącząc je z Biurem Prewencji, traktowanym nieco po macoszemu. Czym różni się zabicie człowieka nożem od zabicia go w czasie prowadzenia samochodu? - pytają retorycznie policjanci. - Dochodzenia drogowe bywają naprawdę trudne do rozwiązania. Uczestniczyłem w wielu wypadkach z ucieczką, w których udawało się zatrzymać sprawców przy znikomych materiałach dowodowych. To się udawało, a mimo to nikt nie dostawał nagród. Bo pomyślne rozwiązanie spraw wydaje się w przypadku tego wydziału oczywiste - mówi Wojciech Pasieczny. - Natomiast kiedy kryminalni rozwiązują trudny przypadek, dostają piękne nagrody. W ubiegłym roku zamordowano 565 osób, a na drodze zginęło ich 3520.

Nie ma niczego dziwnego w tym, że produkcja Smarzowskiego nie przypadła do gustu funkcjonariuszom. Trudno oczekiwać, by ich opinie po premierze były bliskie głosom zachwyconych, którzy podkreślają dynamizm akcji, naturalizm zachowań aktorów i dosadność scen, znanych każdemu, kto choć raz zetknął się z kontrolą drogową. Mogą być raczej bliższe krytykom, którzy dowodzą, że wątek sensacyjny wyszedł Smarzowskiemu skromnie, a większość filmu stanowią przesadzone obrazy zdemoralizowania polskiej policji. Czyhający na potencjalnych piratów drogowych mundurowi mówią i zachowują się nadzwyczaj hałaśliwie, wulgarnie i obowiązkowo nie stronią na dodatek od alkoholu.

Poważniejszy zarzut krytyków dotyczy jednak widocznej inspiracji Smarzowskiego pomysłem na film z "Psów" Pasikowskiego. "My, psy, musimy trzymać się razem" - monologował jeden z esbeków i podobny ekskluzywizm nieobcy jest również bohaterom "Drogówki". Do tego dochodzi przekonanie, że policjanci pracują tyko po to, by wziąć jak najwięcej łapówek, wlepiając nie zawsze zasłużone mandaty. Dlaczego Smarzowski zajął się akurat policją? Jeśli wierzyć reżyserowi, pomysł zrodził się w jego głowie już przed wielu laty, gdy realizował telewizyjne dokumenty pod tym samym tytułem.

Barbara Dziedzic

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Ile prawdy jest w "Drogówce"? Patologia i lewe mandaty to niejedyna twarz polskiej policji [ZDJĘCIA] - Portal i.pl