Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piekło dzieci w Orzeszu

Aldona Minorczyk-Cichy
Dorota z domu dziecka pamięta tylko pretensje, krzyki i kary
Dorota z domu dziecka pamięta tylko pretensje, krzyki i kary fot. Lucyna Nenow
Ewelina miała dość poniżania. Rok temu targnęła się na życie. Sylwia, której zagrożono wyrzuceniem na bruk, latem ub. roku, w swoje 18. urodziny, poroniła. Dwa tygodnie temu dwaj bracia, 10- i 11-letni, za "pyskowanie" zostali zamknięci w piwnicy. Jola i Basia za odmowę pójścia do kościoła w ubiegłą niedzielę przez godzinę stały na mrozie.

O tym, co się dzieje w domu dziecka w Orzeszu, opowiedziały nam cztery byłe wychowanki. Dziewiętnastolatki: Sylwia Oleksy, Dorota Zwierzchowska, Wioletta Sojka i Ewelina (jej prawdziwe imię i nazwisko znane redakcji), przerwały milczenie, by ochronić siostry i braci, którzy tam pozostali.

W Orzeszu przebywa 30. dzieci w wieku od 5 do 19 lat. Wiele z nich przeżyło piekło we własnych domach rodzinnych. Do domu dziecka trafiły poranione, nierzadko zdemoralizowane. Rodzice alkoholicy, przemoc, noce spędzane na klatce schodowej lub u litościwych sąsiadów, głód. Kiedy je zabierano, obiecywano im lepsze życie. A jak jest w rzeczywistości?

- Przemoc fizyczna i psychiczna jest tu na porządku dziennym. Dzieci traktuje się jak zło konieczne. Nie pracuje się z nimi, pozostawia same sobie. Nawet jeśli trafi tu grzeczne dziecko, to musi się przystosować. Inaczej nie przetrwa. Kradzieże, pobicia, wymuszania, znęcanie się. Do tego alkohol, narkotyki i papierosy już w wieku 10 lat - potwierdza relacje wychowanek były już wychowawca Tomasz Data. W Orzeszu przepracował osiem miesięcy. Umowy mu nie przedłużono. Od dyrektorki usłyszał: - To praca i tylko praca. Tutaj nie ma miejsca na miłość.

Dyrektorka placówki, Agnieszka Kuchna, wszystkiemu zaprzecza. Potem przechodzi do ataku. - Jestem zła na te panienki, że nie przyszły z tym do mnie. Te dziewczyny zawsze sprawiały kłopoty. Są nastawione roszczeniowo. Tu trafiają różne dzieci, my nie możemy wybierać. A były wychowawca był nieżyciowy i musieliśmy się rozstać.

To nieprawda, że dziewczyny wcześniej nie szukały pomocy. Półtora roku temu poszły na skargę do Henryka Zawiszowskiego z zarządu starostwa w Mikołowie, któremu dom dziecka podlega. Wtedy jednak zarzutów nie potwierdzono, a dziewczyny na otarcie łez dostały używany komputer.
I do tej pory okna w pokojach dzieci są bez klamek, a szklanki zastępują metalowe kubki. Jak w więzieniu.

W czwartek w Orzeszu zaczyna się ponowna kontrola ze starostwa. Po informacjach uzyskanych od nas interwencje zapowiedzieli też wojewoda śląski, Zygmunt Łukaszczyk i posłanka PO, Danuta Pietraszewska.

Takie ośrodki powinno się zamknąć. One nie mają prawa istnieć w cywilizowanym kraju - podkreśla Tomasz Data, który jako wychowawca przepracował w domu dziecka w Orzeszu osiem miesięcy.
Sylwia Oleksy, Dorota Zwierzchowska, Wioletta Sojka i Ewelina zdecydowały się ujawnić, jak wygląda prawdziwe życie w tej placówce. - Tylko na stronie internetowej ten dom wygląda pięknie, a jego mieszkańcy są szczęśliwi. Prawda jest inna. Wychowawców nie interesuje, że dzieci demolują pomieszczenia, palą papierosy, a nawet zażywają narkotyki - mówią byłe wychowanki.

Opowiadają o dziewczynce, która za karę od 6 rano musiała wyrywać chwasty z chodnika. Nie dostała śniadania, a potem także obiadu. I o wychowawcach, którzy wymierzają takie i jeszcze gorsze kary. Jeden z nich wykręca podopiecznym ręce i poniża ich. Inny (już nie pracuje w Orzeszu) dzieci popychał, dusił i szarpał. Za karę kazał nocą biegać po parku, a przyłapanemu na paleniu - zgasił papierosa na dłoni.

Ewelina nie ujawnia prawdziwego imienia. Kiedy w rozpaczy połknęła garść tabletek, uratowały ją koleżanki. - Miałam osiem lat, kiedy mnie i dwie siostry zabrano z domu. Było okropnie. Traktowano mnie jak przedmiot. Nie rozmawiano, tylko wydawano polecenia: "Zrób to, bo inaczej dostaniesz karę" - wspomina.

Ucieszyła się, gdy razem z koleżankami mogła zamieszkać w mieszkaniu dla usamodzielniających się. Kiedy opiekował się nimi były wychowawca Tomasz Data, było w porządku. Po jego odejściu zaczęły się problemy. Wychowawcy nie radzili sobie z nastolatkami. Były kłótnie, odmowy wykonania poleceń, ucieczki i wagary. - My z bidula nie jesteśmy aniołami. Zdarzają się różne rzeczy. Czasami złe - przyznaje. - Ale nikt nie pokazał nam, że można inaczej.

Dorota Zwierzchowska do bidula trafiła, gdy miała 13 lat. - Przywiozła mnie policja. Wychowawca skierował mnie do izolatki. Tam był bałagan. Kazano mi na kolanach szorować podłogę. Gdybym odmówiła, musiałabym na niej spać - opowiada. W bidulu została jej siostra. - Jest o dwa lata młodsza. Chcę, by było jej lepiej niż mnie - mówi.

Nie próbuje się wybielać. - Miałam żal do rodziców, że mnie skrzywdzili. Źle reagowałam na wizyty ojca, który bił matkę. Stawałam się wulgarna, wybuchowa. W domu dziecka nikt mi nie pomógł. Były tylko pretensje, krzyki i kary. Opowiedziałam o problemach jednej z wychowawczyń. Zawiodła mnie. Rozpowiedziała. Na drugi dzień wszyscy śmiali się ze mnie - relacjonuje Dorota.

Jej ojciec, który był nałogowym alkoholikiem, w końcu pobił żonę na śmierć. Biegli uznali, że jest chory psychicznie. Za rok wyjdzie ze szpitala pod Opolem. Zamieszka razem z Dorotą...
Sylwia Oleksy pierwszy raz do bidula trafiła, gdy miała siedem lat i drugi - jako nastolatka. - W Orzeszu czułam się samotna i nieważna. Nie było miłości, współczucia, rozmów. Byłam jak niepotrzebny przedmiot, taki śmieć - opowiada.

Trafiła do mieszkania dla usamodzielniających się. Początkowo było w porządku. Więcej swobody i pan Tomek, który z nimi rozmawiał. Dziewczyny zaczynały widzieć światełko w tunelu. Ale to nie trwało długo. - Dyrektorka robiła nam awantury o pieniądze. Każda z nas na miesiąc dostawała po 250 zł. Na najmniejszy drobiazg musiałyśmy mieć fakturę. Nie radziłyśmy sobie. Przez pewien czas wydzielano więc nam na jedzenie po 6 zł. To miało wystarczyć na trzy posiłki. Tak się nie dało. Chodziłyśmy głodne. Prosiłyśmy kucharkę w domu dziecka o talerz zupy. W końcu mieszkanie zlikwidowano. Pretekstem był remont. Wróciłyśmy do bidula, bo eksperyment się nie udał - wspomina Sylwia.

Po powrocie nie umiała się dogadać z dyrektorką. - Miałam swoje zdanie. W szkole, do której poszłam, nie było niemieckiego. Miałam kłopoty z nowym językiem. Opuszczałam lekcje. Poprosiłam o przeniesienie do innej szkoły. Zrobiła się awantura. Kazano mi się wyprowadzić w 18. urodziny. Tylko że nie miałam dokąd. Byłam wtedy w ciąży z Sebastianem, który mieszkał nieopodal i stał się moją podporą. Strasznie się zdenerwowałam. Poroniłam - opowiada ze łzami w oczach.
Sylwia, Wiola, Ewelina i Dorota opuściły już dom dziecka. Czy coś się tam zmieniło? Mówią o tym dwie obecne mieszkanki orzeszowskiego ośrodka. Zosia i Basia (imiona zmienione) będą musiały spędzić w bidulu jeszcze kilka lat. Basia jest tam z braćmi. Chłopcy lubią rozrabiać. - Jeden z nich, ten 11-letni, klął. Za karę wrzucili go do piwnicy na godzinę. Drugi, o rok młodszy, też tam trafił. Nie wiem, za co. Ja stałam w kącie. Innych szarpali. Najczęściej w dyżurce, żeby nikt nie widział. Tak przecież nie robi się z dziećmi - drwi.

Ona i Zosia najbardziej boją się Piotrka. Chłopak rządzi w bidulu. Niszczy meble, zdewastował łazienki, rozwalił kilka drzwi, a nawet wyrzucił łóżko przez okno. - Wychowawcy nie zwracają na to uwagi. Chyba się go trochę boją. Wiedzą, że Piotrek w lutym skończy 18 lat i się wyprowadzi. On to wykorzystuje i się panoszy - mówią. - Przez te dewastacje nie będzie nowych ubrań. Tylko dlaczego wszyscy mamy za to płacić? Czy tak można? - dodaje.

Zosia opowiada, jak dwa miesiące temu Piotrek z kolegą przyszli do niej do pokoju. - Przewrócili mnie na łóżko i dotykali. No tak, wszędzie... Piszczałam, krzyczałam. Nikt mi nie pomógł. A przecież wychowawcy musieli słyszeć. Gdy w końcu uciekłam, pobiegłam do nich i się poskarżyłam. Usłyszałam, że sama jestem sobie winna. Powiedzieli mi, że mogę napisać oświadczenie, ale Piotrek dowie się, przez kogo ma kłopoty. Nie zrobiłam tego. Bałam się... - milknie. (Jak się okazało, dyrekcja jednak zgłosiła to zdarzenie na policję).

Dziewczyny opowiadają też o kradzieżach i niszczeniu prywatnych rzeczy dzieci. - Nikt nad tym nie panuje. Giną nam rzeczy, a nowych nie dostajemy. Za zniszczone solidarnie potrącają nam z kieszonkowego, a przecież wiadomo, kto jest winien. To nie jest sprawiedliwe - podkreśla Basia.
Basia i Zosia skarżą się też na warunki panujące w domu dziecka. - W pokoju za półką jest grzyb. Jest też w łazienkach, no i w innych pokojach. Jak ma być kontrola z sanepidu, to wcześniej jest telefon. Każą nam tego grzyba zdrapywać. Ale on potem znowu wychodzi - opowiadają.

Na osiem dziewczyn mieszkających na piętrze jest jedna łazienka. Drzwi nie ma, bo zniszczył je Piotrek z kolegami. Nowych nie wstawiono. Każdy może tam wejść, kiedy mu tylko na to przyjdzie ochota. O intymności można zapomnieć. Czynny jest tylko jeden prysznic. Do niego podłączony jest elektryczny bojler. Ciepłej wody wystarcza zwykle na dwie osoby. Potem trzeba czekać, aż się nagrzeje.

- Na kąpiel mamy około godziny. Nie jesteśmy w stanie zdążyć. O 21 każą nam już spać. Kiedy ktoś chodzi, krzyczą i stawiają do kąta - opowiada Zosia.
Skrócono czas wydawania śniadań. Było pół godziny, jest 15 minut. Kto się spóźni choćby minutę, idzie do szkoły głodny. - Raz w tygodniu kończę szkołę o 17. Obiad powinien czekać, ale jak stoi na okienku, to zwykle ktoś mi go zje. Głodna muszę czekać aż na kolację - żali się.
Dziewczynki żalą się, że z okien w pokojach wykręcono im klamki. To ma podobno zapobiegać ucieczkom. Kiedy chcą wywietrzyć pomieszczenie, biegną po dyżurną klamkę do wychowawcy. A ostatnio w jadalni pojawiły się metalowe kubki. Zastąpiły te porcelitowe, bo chłopcy je tłukli. - Teraz mamy jak więzieniu. Zresztą dyrektorka nawet podkreślała, że tak nas poustawia, jakbyśmy już tam byli - dodaje Zosia.

Tomasz Data wierzy dziewczynom. - To przechowalnia, a nie dom. W takich warunkach nie da się wychowywać. Dzieci jest za dużo, a wychowawcy ewidentnie sobie nie radzą. Dyrektor radzi sobie z finansami i administracją, ale pedagog z niej żaden - podkreśla.

Jaka jest prawda, powinna wykazać kontrola ze starostwa, która zaczyna się dzisiaj. Dyrektor Agnieszka Kuchna nie chce wierzyć, że takie rzeczy są możliwe w jej placówce. - Jeśli jest w tym choć trochę prawdy, to jestem przerażona - mówi.
My także.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Piekło dzieci w Orzeszu - Dziennik Zachodni