Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bohater "Everestu" i polska tragedia [HISTORIA DZ]

Michał Wroński
To zdjęcie wykonano po akcji na zboczach Mt. Everestu. Od lewej: Gary Ball, Andrzej Marciniak, Rob Hall, Artur Hajzer
To zdjęcie wykonano po akcji na zboczach Mt. Everestu. Od lewej: Gary Ball, Andrzej Marciniak, Rob Hall, Artur Hajzer archiwum artura hajzera
Pamiątką dramatycznej akcji z 1989 r. jest słynna fotografia. A na niej Rob Hall, Artur Hajzer, Andrzej Marciniak oraz Gary Ball.

Za sprawą filmu „Everest” widzowie poznali Roba Halla. Ten nowozelandzki himalaista i przewodnik był jedną z ofiar tragicznych wypadków, jakie w maju 1996 na najwyższej górze świata pochłonęły życie ośmiu osób. Na krótko przed śmiercią Hall pożegnał się przez telefon satelitarny ze swą ciężarną żoną. Ta scena z pewnością jest jedną z najbardziej przejmujących w filmie.

To, o czym film nie wspomina, to fakt, że siedem lat wcześniej Rob Hall brał udział w jednej z najgłośniejszych akcji ratunkowych w dziejach himalaizmu. Akcji, która również rozgrywała się pod Mt. Everestem i w której główną rolę odegrali Polacy.

W maju 1989 roku, podobnie jak w maju 1996 tragedię poprzedził sukces. 24 maja na wierzchołku Everestu stanął debiutujący na himalajskich wyprawach Andrzej Marciniak i Eugeniusz Chrobak, jeden z najbardziej doświadczonych polskich alpinistów. Naprzeciw schodzącym w dół zdobywcom wyszli Mirosław „Falco” Dąsal, Andrzej Heinrich, Wacław Otręba i Mirosław Gardzielewski. Obie grupy spotkały się w obozie I, w rejonie przełęczy Lho La (nieco ponad 6000 m. n.p.m.). Do bazy było już niedaleko, pozostawało jeszcze tylko przejść grań Khumbutse. Tyle, że wcześniej nastąpiło załamanie pogody. Nadciągnął monsun, a wraz z nich obfite opady śniegu. To właśnie one doprowadziły do tragedii. 27 maja podczas podchodzenia na Khumbutse cały polski zespół zmiotła lawina - przeżyli ją tylko Marciniak i ciężko ranny Chrobak. Ten drugi zmarł kilka godzin później. Andrzej Marciniak został sam na śnieżnym pustkowiu. I nie miał co liczyć na to, że ktoś z bazy wyjdzie do niego z pomocą. Zalegające po ostatnich opadach masy śniegu sprawiały, że zespół ratunkowy mógł sam podzielić los tych, którzy zginęli.

Jeśli Marciniak miał przeżyć trzeba było do niego dotrzeć w inny sposób. Tylko jak? I kto miał się tym zająć? Janusz Majer, kierownik wyprawy na Everest wiedział, że w Katmandu przebywa Artur Hajzer. Niespełna 27-letni alpinista balował (jak sam to później określał) w stolicy Nepalu po nieudanej próbie pokonania południowej ściany Lhotse. Wiadomość o tragedii zastała go w środku nocy z 27 na 28 maja. Rozpoczęła się dramatyczna walka z czasem. I burza pomysłów. Pierwszy, najbardziej oczywisty, zakładał, że w rejon przełęczy Lho La trzeba wysłać śmigłowiec, który zabierze na pokład Polaka. Szybko jednak okazało się, iż maszyny zdolnej do takiej misji w Nepalu nie ma (później okazało się, że jednak była), a Nepalczycy nie palą się do takiej wyprawy ze względu na zbyt duże ryzyko. Gotowość pomocy zgłosił pewien amerykański milioner, który dysponował odpowiednim śmigłowcem, ale pojawił się drobny problem - jak sprawić, aby jego znajdujący się w USA maszyna szybko dotarła w Himalaje? Niewykonalne. Podobnie zresztą jak jeszcze inny pomysł, który zakładał, by z przelatującego nisko nad Lho La samolotu wyskoczył (!) alpinista, mający odnaleźć i asekurować w zejściu Marciniaka.
Wreszcie wymyślono, że zamiast desantu z powietrza trzeba spróbować dotrzeć na miejscu po ziemi, tyle że z drugiej strony przełęczy - z Chin. Dojście z tamtej strony nie było trudne technicznie. Nie było też zagrożone lawinami. Tyle, że trzeba było zdobyć zgodę Chińczyków na taką operację. Negocjacje z chińskimi władzami na temat działalności w Himalajach to zawsze był wyższy poziom dyplomacji, a tu na dodatek okoliczności nie sprzyjały. W Polsce zaledwie kilka tygodni wcześniej zakończyły się rozmowy Okrągłego Stołu, lada dzień miały odbyć się pierwsze wolne wybory. Gorąco było także w Chinach, gdzie wkrótce miało dojść do masakry na pekińskim placu Tiananmen.

W ciągu kilku dni Hajzer odrobił przyśpieszony kurs dyplomacji. Uruchomił swoich znajomych, a ci z kolei swoich znajomych i znajomych swoich znajomych. Z pomocą pośpieszył Reinhold Messner. Naciskano za pośrednictwem ambasady Włoch, dyplomatów rosyjskich i amerykańskich. Wreszcie 30 maja Chińczycy dali „zielone światło”, by zespół ratunkowy przekroczył granicę nepalsko - chińską i podjechał w rejon lodowca Rongbuk skąd można było bezpiecznie podejść na Lho La.
Pozostawało tylko skompletować skład ekipę, która miała pojechać po Marciniaka. Na ochotnika zgłosiło się dwóch młodych Nowozelandczyków - jeden nazywał się Gary Ball, a drugi... właśnie, tym drugim był nie kto inny jak Rob Hall. Skład drużyny uzupełniało kilku Szerpów. 30 maja cała grupa wyruszyła ciężarówką w trwającą 36 godzin podróż na chińską stronę masywu. Mijała właśnie czwarta doba od wypadku. Osamotniony Marciniak powoli już tracił nadzieję na ratunek. Wcześniej praktycznie stracił wzrok za sprawą śnieżnej ślepoty, a jedyny kontakt ze światem zapewniało mu słabnące radio, za pomocą którego kontaktował się z Januszem Majerem. Od niego dowiedział się, że jeszcze nie wszystko stracone.

- Powiadomiono mnie wtedy, że od strony chińskiej podąża mi na ratunek ekipa.... Artura Hajzera. .... wypełniło mi to kilka godzin, podczas których nie musiałem siedzieć bezczynnie i tylko wsłuchiwać się w swój oddech, w wiatr, w bicie serca i czekać, czekać.. - relacjonował w późniejszych wspomnieniach Marciniak. I kiedy już wydawało się, że Marciniak stanie się szóstą ofiarą tragedii pod Everestem przy namiocie pojawił się Hajzer, Hall i Ball. Kilkadziesiąt godzin później, 2 czerwca, cudem ocalony Marciniak pojawił się przed hotelem w Katmandu.

- Podszedłem do Agnieszki (dziewczyny Marcinika - przyp. red. )- masz go - bierz - tu jest - cały i zdrowy - opisywał później ten moment Hajzer, który za ten wyczyn został odznaczony przez Polski Komitet Olimpijski nagrodą Fair Play.
Pamiątką tamtych wydarzeń jest jedno z najbardziej znanych w polskim himalaizmie zdjęć - przedstawia ono stojących obok siebie: Artura Hajzera, Roba Halla, Gary’ego Balla i ocalonego Andrzeja Marciniaka. Los dopisał tej historii tej fotografii tragiczny epilog - żaden z upamiętnionych na niej alpinistów dzisiaj już nie żyje. Wszystkich zabrały góry. Jako pierwszy odszedł Gary Ball, który w 1993 roku zmarł w trakcie wyprawy na Dhaulagiri. Trzy lata później, schodząc z Mount Everestu, zginął jego przyjaciel - Rob Hall. Cudem ocalony Marciniak unikał później wypraw w góry wysokie (zrobił wyjątek, by zdobyć Annapurnę, swój drugi ośmiotysięcznik), ale to nie uchroniło go od górskiej śmierci. Trafiony skalnym blokiem zginął podczas wspinaczki w słowackich Tatrach w sierpniu 2009 roku. Jako ostatni z tej czwórki z gór nie wrócił Artur Hajzer - 7 lipca odpadł od ściany na zboczach Gasherbrumu I w Karakorum.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!