Zjawa recenzja filmu:
Przed rozpoczęciem zdjęć do „Zjawy” Leonardo DiCaprio chyba mocno studiował metodę aktorską Stanisławskiego, która angażuje do roli umysł i ciało w równym stopniu. Jego Hugh Glass to człowiek stojący w rozkroku pomiędzy życiem i śmiercią. Człowiek, który raz już umarł i zatrzymał się w połowie drogi do zmartwychwstania. Pozostawiony przez swoich towarzyszy na pastwę morderczego żywiołu, najpierw musi ocalić siebie, żeby zrewanżować się swoim oprawcom. Będzie tego musiał dokonać z krwawiącymi ranami i pogruchotanymi kośćmi. Będzie targany przez zamiecie śnieżne i lodowate wodospady. Nie pozwoli, aby zdrajca Fitzgerald - koncertowo odegrany przez Toma Hardy’ego – pozostawiając go na pewną śmierć, ściągnął symboliczny skalp z jego głowy.
Popularny motyw zemsty widzieliśmy w kinie już nieraz. Gdyby w roli głównej zagrał Liam Neeson, otrzymalibyśmy film o człowieku, który z siły natury potrafi zrobić morderczą broń. Gdyby reżyserem był Quentin Tarantino, mściwa droga Glassa wiodłaby przez ciała pokonanych przeciwników. Ale Inarritu ma własną wizję wendetty. Reżyser kręcąc „Zjawę” poniekąd realizuje myśl, którą starał się przekazać w zeszłorocznym „Birdmanie”. W opozycji do współczesnych trendów, bohaterowie jego filmów nie są wcale „super”. Nie mają nadprzyrodzonych mocy i nie posługują się błyskotliwymi ripostami. Nie znajdują rozwiązania dla każdego problemu, a czasem wręcz muszą paść na kolana i zdać się na łaskę drugiego człowieka. Inarritu nie zabiera nas na wycieczkę kolejką górską, lecz wprowadza do świątyni. Każe się zatrzymać i pokontemplować.
Dlatego „Zjawa” to prosta opowieść. Podróż od punktu A do punktu B, rozciągnięta po horyzont, jak śnieżne pejzaże w obiektywie Emmanuela Lubezkiego (murowany Oscar dla autora zdjęć). Oglądanie „Zjawy” w warunkach innych niż sala kinowa, to wielka strata dla naszego filmowego przeżycia. Bo film Inarritu to techniczny majstersztyk. Jeśli nie wierzyliście w cyfrowego tygrysa dryfującego na łajbie u boku Pi, to tutaj uwierzycie w niedźwiedzia miotającego ciałem bezbronnego Glassa. Jeśli nie przekonywały Was cierpiące konie w spielbergowskim „Czasie wojny”, to tutaj pochylicie się nad losem każdego zranionego zwierzęcia. Uwierzycie w zdarte do kości mięso na palcach DiCaprio. Uwierzycie w krwawiące rany na plecach bohatera. Odwrócicie wzrok na widok odciętych członków i wbijanego w ciało ostrza. Poczujecie w ustach smak surowej ryby.
Niezależnie od tego jak „Zjawa” poradzi sobie na tegorocznym rozdaniu Oscarów, spokojnie można powiedzieć, że wszyscy tutaj są wygrani. Inarritu po raz kolejny udowodnił, że potrafi kręcić dobre filmy, nawet jeśli scenariusza do nich nie napisał Guillermo Arriaga (współautor trylogii Inarritu: „Amores perros”, „21 gramów”, „Babel”). Tom Hardy przypieczętował swoją pozycję pierwszoligowego aktora, zgarniając nominację do złotej statuetki za „Zjawę” i odgrywając tytułową postać w zeszłorocznym „Mad Maksie”, który również jest nominowany w kategorii najlepszy film. A Leonardo DiCaprio? Oddał się swojej pracy do końca, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Postać Hugh Glassa to rola wręcz stworzona pod Oscary. Nagroda więc powinna powędrować do aktora, choć należałoby ją traktować jako ukoronowanie wszystkich dotychczasowych dokonań DiCaprio i swego rodzaju przeprosiny, że statuetka przyszła dopiero teraz.
LUBISZ CZYTAĆ O FILMACH I SERIALACH?
POLUB STREFĘ EKRANU NA FACEBOOKU
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?