Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kresowianie na Śląsku. To nie Kargul i Pawlak

Teresa Semik
Marcela i Marian Morawscy z dziećmi pod Tarnopolem, przed 1936 r.
Marcela i Marian Morawscy z dziećmi pod Tarnopolem, przed 1936 r. archiwum rodzinne
"Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa" - śpiewali Zabużanie śniąc, że gen. Anders przyjedzie na białym koniu i oni wrócą do "dawnej Polski", bo ta nowa, na Górnym Śląsku, nie była rajem na ziemi. Wypędzeni z własnych domów zajmowali miejsce wypędzanych Niemców. Budowali ten region, a jednak wciąż ich obecność jest tu marginalizowana - pisze Teresa Semik

Antoni Morawski, dziś katowiczanin, spod Tarnopola jechał do nowej Polski przez Sybir, jak wielu mieszkańców wschodnich województw II Rzeczypospolitej. Tam, w śniegach pochował matkę. Jeszcze dziś wzrusza się wspominając, jak próbował pocieszać ich ojciec: - Mama w niebie nie cierpi już z głodu.

Został z ojcem i piątką rodzeństwa, a także z dwiema siostrami mamy i ich dziesięciorgiem dzieci. Razem wracali w 1946 roku w nieznane. Bez przystanku w Tarnopolu.

- Pierwszy postój mieliśmy w Przemyślu - wspomina. - Na peronie ludzie czekali z bułkami, polskimi gazetami. Miałem wrażenie, że przyjechałem z piekła do nieba. Mężowie moich ciotek byli przed wojną policjantami, obydwaj trafili do obozu w Ostaszkowie i zostali rozstrzelani. Nadal trzymaliśmy się razem, gdy nasz pociąg zatrzymał się w Kłodzku na Dolnym Śląsku. Było nam wszystko jedno, co to będzie za miejsce. Ważne, że to była Polska.

Z otwartymi ramionami nikt ich już nie witał. Pod Kłodzkiem Morawscy dostali ziemię w zamian za gospodarstwo pozostawione na Kresach, wraz z domem murowanym. Ziemia rodziła tu gorsze plony, ale dom był wygodniejszy. Pod Tarnopolem ojciec zbudował go z gliny.

- Luksusów w nim nie było, ale zimą nie marzliśmy - dodaje.

Nie kochali przybyszów

- Ty chadziaju! Ty szwabie! - słychać było w wielu miejscach Górnego Śląska. Koegzystencja w pierwszych latach nie była łatwa. Tamte emocje jeszcze dziś są podgrzewane na forach internetowych. Kresowianom odmawia się prawa do tej ziemi. Jakby przyszli tu z własnej woli.

Sebastian Rosenbaum w książce "Kresowianie na Górnym Śląsku" przywołuje wspomnienia przybysza zza Buga:

"Początkowo nikt nie żył z nami dobrze. Byliśmy osamotnieni i dość odseparowani od reszty mieszkańców. Każdy bał się wszystkiego, nikt raczej nie oddalał się od domu. Uciekliśmy od banderowców, a trafiliśmy na Niemców".
Książka pod redakcją Bogusława Tracza, która właśnie trafiła do czytelników, jest pokłosiem konferencji naukowej "Kresowianie na Górnym Śląsku", zorganizowanej przez katowicki IPN wspólnie z Muzeum w Gliwicach.

"Sami swoi" nieprawdziwi

Zaczynamy poznawać, choć o wiele za późno, rzeczywisty obraz przesiedleń. Kresowianie, których niesłusznie nazywa się "repatriantami", nie dość, że zostali wypędzeni z ojcowizny, to jeszcze przez całe lata komunizmu byli pozbawieni prawa do pielęgnowania pamięci o tamtej Polsce, o kochanym Lwowie, Wilnie. W dowodzie osobistym mieli wpisane miejsce urodzenia: ZSRR.

Wiele złego w naszych głowach uczynił film "Sami swoi" Sylwestra Chęcińskiego, opowiadający o Ziemiach Odzyskanych. Świetna komedia utrwaliła w świadomości Polaków prawie sielankowy obraz przesiedleńców zza Buga, którzy nawet są zadowoleni z tej przeprowadzki, świetnie sobie radzą na nowym miejscu, a wróg jest ten sam, dawny sąsiad, na własnej krwi wyhodowany. Nowe ziemie w szybki sposób stawały się ich nową ojczyzną.

Tak pięknie jak w "Samych swoich" zwykle nie było. Zabużanie wcale nie chcieli tutaj przyjeżdżać. Najczęściej była to dla nich wielka tragedia osobista. Bożena Kubit w "Kresowianach na Górnym Śląsku" pisze, że przesiedleńcy otrzymywali czasem przydział na mieszkanie jeszcze nieopuszczone i przez pewien czas zamieszkiwali wspólnie z niemiecką rodziną, która była już zarejestrowana do wysiedlenia na Zachód. Taka sytuacja musiała rodzić konflikty.

Sebastian Rosenbaum przypomina zapisy ks. Józefa Knosały (Josefa Knossally), proboszcza w Radzionkowie, z akcji w Suchej Górze: "O godzinie czwartej rano przybyła komisja złożona z cywilów, milicjantów i polskich żołnierzy. Szła od domu do domu, kazała sobie pokazywać Volkslisty i tam, gdzie znaleziono dwójkę, zabierano się do roboty. Ludzie musieli wyjść, mieszkanie plądrowano. (…) Wysiedlonych zebrano w sali jednej z gospód. Nie dostali niczego do jedzenia, niczego do picia". Po dwóch dniach milicjanci im oznajmili, że "do mieszkań opuszczonych przez germańców przybędą nasi polscy bracia. Ludność niech przyjmie ich przyjaźnie. Kto będzie ich wyzywał, obrażał, zostanie rozstrzelany".

Ksiądz Knosała nazwał Kresowian "nowymi kolonistami", którzy burzą ustalony porządek: "pasą bydło na moich, to jest kościelnych polach, do mojego stawu wrzucili granaty, aby pozabijać ryby".

Niewątpliwie niemieckość Górnoślązaków, nierozumienie kulturowej i historycznej odmienności autochtonów generowała wobec nich wrogość. Kresowianie uważali siebie za lepszych Polaków i bardziej skrzywdzonych

Jak lepiej się poznali...

Historycy są podzieleni w swoich opiniach, czy konflikt między przybyszami z Kresów a miejscową ludnością był wyjątkowo intensywny, czy typowy dla tej sytuacji.

Historyk Bogusław Tracz przypomina wręcz sielankową historię z Gliwic, dokąd dotarł z Kresów Wschodnich 20-letni syn z rodzicami. Zakwaterowano ich w mieszkaniu matki i nastoletniej córki, zakwalifikowanych do przesiedlenia do Niemiec. Ojciec dziewczyny zginął na froncie. Młodzi się w sobie zakochali i pobrali. Obie panie otrzymały zgodę na pozostanie w Polsce. Takich historii jest pewnie więcej, ale przez 50 lat powojennej Polski nikt ich nie zbierał.

Obrażanie, a nawet poniżanie Kresowian w publicznej przestrzeni nie spotyka się z ich strony z agresją, wręcz przeciwnie. - Nie noszę urazy do Ślązaków, mam dla nich wiele szacunku - przekonuje Antoni Morawski, mieszkaniec Katowic, absolwent Politechniki Śląskiej. Tę uczelnię skończyło także trzech jego braci.

Danuta Skalska, prezes bytomskiego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa dodaje, że początki były trudne, a określenia: "Ty pierońsko gorolko" nawet na porządku dziennym.

- Kiedy się lepiej poznaliśmy, żyliśmy w zgodzie i dziś dobrze czujemy się wśród Ślązaków - wyjaśnia. - Na nasze "Spotkania czwartkowe u Kresowian" w Bytomiu przychodzą też Ślązacy. To dobrze, bo nie chcemy żyć w enklawie.

Wypędzenia Polaków

Polacy zostali wypędzeni ze swoich domów na Kresach Wschodnich na podstawie umów o tak zwanej repatriacji, zawartych pomiędzy Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego a republikami radzieckimi: litewską, białoruską i ukraińską. Takie też były skutki drugiej wojny światowej - zmiana granic. Powiększanie ukraińskiego stanu posiadania odbywało się kosztem Polaków, otwartej ich dyskryminacji i zastraszania.

- Mój ojciec dostał propozycję nie do odrzucenia: albo wyjeżdża do Polski, albo na białe niedźwiedzie - przypomina Danuta Skalska, niestrudzona propagatorka kultury i tradycji Kresów Wschodnich. I dodaje: #- W żadnym wypadku nie uważam siebie za repatriantkę, bo ja nigdy nie wyjechałam z ojczyzny. Przyjechałam z Polski do Polski. To słowo "repatriant" wymyślili komuniści, by umniejszyć nasz exodus. Jesteśmy wypędzonymi. Nam nie dano wyboru. To znaczy niby wybór był: albo wyjeżdżasz, albo stajesz się obywatelem radzieckim.

W Bytomiu działa od kilku lat zarząd krajowy Związku Wypędzonych z Kresów Wschodnich, na którego czele stoi Jan Skalski, prywatnie mąż Danuty Skalskiej. Organizacja występuje "w obronie słusznych interesów milionów Polaków, którzy zmuszeni zostali do porzucenia swych dawnych siedzib, by w ogóle ujść z życiem, by to życie uratować".

- Nasz związek należy do Europejskiej Unii Narodów Wypędzonych z siedzibą we włoskim Trieście - mówi Skalski. Są tam obok niemieckich organizacji wypędzonych. - Kwestionujemy fakt zawłaszczenia państwa polskiego na Kresach Wschodnich. Nasza obecność na Ziemiach Odzyskanych jest konsekwencją wypędzenia nas z ziemi ojców.

Wielu Zabużan do śmierci nie pogodziło się z utratą Lwowa. Czekali, że generał Anders w końcu przyjedzie na białym koniu i oni wrócą na swoją ziemię. Anders został ikoną ich marzeń o wolności, ale władza nie pozostawiała złudzeń. Nawet pamięć o tych ziemiach im odbierano. Śnili o Lwowie, a sama rozmowa o nim była źle widziana. Niewiele pokazywało się publikacji o Kresach Wschodnich. Jakby w tych miejscach powstała wielka czarna dziura.

Nie ma jak Lwów

Wiosną 1945 roku na Górny Śląsk przyjechały pierwsze transporty z Kresowiakami. Dopiero 45 lat później pozwolono im się zrzeszać. Zaczęli się ujawniać. Ci, którzy świadomie przeżyli transport ze Wschodu na Zachód, zbliżali się do siedemdziesiątki. Po zmianie ustroju w Polsce nareszcie mogli o swojej przeszłości rozmawiać w publicznej przestrzeni.
Jak dziś samorządy wspierają ich trwanie przy utraconym świecie? Gliwice w 2006 roku udostępniły siedzibę z zapleczem biurowym Towarzystwu Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich; telefon, ksero, komputer, utworzyły stronę internetowę (kresowianie.wordpress.com). Niewiele.

Bytom, gdzie obok Gliwic, najwięcej osiedliło się wypędzonych z Kresów Wschodnich, wsparł w tym roku "Spotkania czwartkowe u Kresowian" kwotą 7 tys. zł. A te czwartki to spotkania, na przykład, z prof. Stanisławem Nicieją i rozmowa o jego książce pt. "Kresowa Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych", czy prezentacja książki Marcina Hałasia "Oddajcie nam Lwów". Miasto zafundowało transport Teatrowi Erato, gdy jechał do Częstochowy na XIX Światowy Zlot Kresowian. A trzeba przyznać, że aktywność kulturalna tej społeczności jest duża.

- Sami się utrzymujemy przy niewielkiej pomocy miasta - mówi Danuta Skalska. - Gdybyśmy mieli choć jedną dziesiątą tego, co państwo daje mniejszości ukraińskiej w Polsce, moglibyśmy zrobić więcej.

Przemysław Smyczek, dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Marszałkowskiego w Katowicach, nie przypomina sobie, czy w ostatnich latach dofinansował jakieś przedsięwzięcia Kresowian. Najważniejsze, co robi marszałek, to wspieranie Działu Kresów i Kultur Pogranicza w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu, gdzie są organizowane sesje naukowe, gdzie jest nieliczna kolekcja pamiątek kresowych, głównie dokumenty i fotografie - dyplomy uczelniane i branżowe, świadectwa szkolne, kufry "repatriacyjne". Muzeum zachęca do spisywania wspomnień z miejsc bezpowrotnie utraconych. Robi to już Muzeum w Gliwicach.

Wiemy zbyt mało

Wiesław J. Bąba ustalił, że po likwidacji środowiska akademickiego Lwowa do Gliwic i nowo powołanej politechniki trafiło najwięcej pracowników Politechniki Lwowskiej, bo aż 96, w tym 12 profesorów. Doszli także fizycy i matematycy Uniwersytetu Jana Kazimierza.

Wszyscy mozolnie odbudowywali to, co zniszczyły działania wojenne, powoli zabliźniały się rany. Wiemy, mniej więcej, iloma pociągami docierali do Katowic. Prawie wcale nie wiemy, jak później odnajdywali się na nowej ziemi.

Rozmowa z Bogusławem Traczem, historykiem, pod którego redakcją ukazała się książka "Kresowianie na Górnym Śląsku"

Ilu Polaków ze Wschodu przyjechało po II wojnie na Górny Śląsk?
Tego dokładnie nie wiemy, dysponujemy wyłącznie szacunkami.

W książce pt. "Kresowianie na Górnym Śląsku" znajduję liczbę: prawie 300 tys. repatriantów do końca 1947 roku osiedlonych w miastach woj. śląskiego.
Nie byłbym tej liczby pewien. Górny Śląsk pełnił rolę "punktu przeładunkowego". Wiele osób zatrzymywało się tutaj, bo było stąd blisko do ich ojczystych stron. A oni liczyli, że niebawem jednak powrócą na Wschód. Zatrzymywali się tutaj na rok, dwa, a kiedy okazało się, że na zmianę sytuacji politycznej nie mogli liczyć, ruszali dalej na Zachód. Tam były mniej zagęszczone miasta, a więc większe możliwości. Myślę, że przez Górny Śląsk przemieściło się znacznie więcej niż 300 tys. osób.

Ilu zostało?
Żeby się tego dowiedzieć, trzeba by sięgnąć po dane urzędów meldunkowych w poszczególnych miastach i to nie tylko z lat 1945-1946. Tam odnotowywano, skąd ci ludzie przybyli. Z tego, co wiem, nikt takich badań dla całego Górnego Śląska nie prowadził.

Posługujemy się eufemizmem "repatrianci", mówiąc o mieszkańcach wschodnich województw II RP. Dlaczego nie mówimy "wypędzeni"?
Ma pani rację, to słowo zamazuje rzeczywistość, bo dosłownie oznacza powrót do ojczyzny sugerując, że ci ludzie wracali do "ziemi ojców". Tymczasem oni ze swojej ojczyzny zostali wysiedleni. Nie chcieli tutaj przyjeżdżać. To było przymusowe przesiedlenie, by nie powiedzieć mocniej - wypędzenie ze stron ojczystych.

Czym się różniła sytuacja Niemca wypędzonego, np. z Bytomia, od sytuacji Polaka przesiedlonego spod Lwowa?
Praktycznie niczym. W obu przypadkach były to zinstytucjonalizowane działania wynikające z przesunięcia granic, przeprowadzane na dużą skalę. Zarówno w Niemczech, jak i w Polsce, w ostatnich latach ukazały się publikacje, w których autorzy pokazują podobieństwa tych przesiedleń, niejako wspólne losy.

Wiemy, jaki wkład w rozwój Górnego Śląska wnieśli mieszkańcy Kresów?
Na pewno jest to wkład bardzo duży, ale jaki konkretnie - nie wiem. Nikt tego nie badał. Wiemy o naukowcach ze Lwowa, którzy tworzyli zręb kadry Politechniki Śląskiej, że do Bytomia i Katowic przyjechały całe zespoły teatralne, artyści, adwokaci, lekarze.

Nie ma badań, a czas ucieka. Grzech zaniechania?
Niewątpliwie tak. Te badania są najczęściej spóźnione. Przez prawie pół wieku Kresy Wschodnie były tematem tabu, a potem debatę publiczną na Górnym Śląsku zdominowały problemy dotyczące Ślązaków zakorzenionych tu od pokoleń. Trochę o przybyszach zapomniano.

To nie był ciekawy temat dla historyków?
Z pewnością nie. Problem w tym, że jest niewielu badaczy zajmujących się historią po 1945 r. na Górnym Śląsku. Trudno nam ogarnąć wszystkie tematy. To nie jest zresztą tylko zaniechanie historyków. Co zrobiły władze lokalne, kiedy w latach 90. ludzie z Kresów Wschodnich zaczęli się organizować w związki? Na ile wsparły ich zamierzenia? A to był ostatni moment, kiedy młodzi mogli jeszcze z impetem przejąć schedę po pokoleniu, które skutków tej przymusowej przeprowadzki osobiście doświadczyło.

Pamięć nie przeniosła się na następne pokolenia?
W latach komunizmu Kresy były wymazane z dyskursu publicznego. Tym ludziom odebrano ziemię, a poniekąd również pamięć. Poza domem nie mogli kultywować swojego świata, opowiadać o nim, co spowodowało, że świadomość kresowego dziedzictwa w niewielkim stopniu przeniosła się na następne pokolenia.

Dlaczego pokutuje przekonanie, że ze Wschodu przybyli na cywilizowany Górny Śląsk nędzarze, skoro przyszły rzesze intelektualistów?
Wynika to trochę z niewiedzy i stereotypu, że ze Wschodu może przyjść tylko dzicz, co jest nieuprawnione. Adam Zagajewski w jednym ze swoich opowiadań pisał o przeprowadzce rodziców ze Lwowa do Gliwic. Jakie było to miasto? "Gorsze. Mniejsze. Niepozorne. Przemysłowe. Obce. Moja mama płakała chodząc jego ulicami". Kto zobaczył Lwów, wie, że żadne miasto na Górnym Śląsku nie mogło się wówczas z nim równać.

Dla wielu przesiedleńców nie był to skok cywilizacyjny.
Oczywiście, że nie był. Nieuprawnione są głosy, że dopiero na Górnym Śląsku poznali mieszkania z toaletą. Większość lwowskich kamienic była przecież skanalizowana. Ale z Kresów przyjechało też sporo biednych ludzi.

Rozmawiała Teresa Semik

*Elka rusza w Parku Śląskim WYBIERZ PATRONÓW GONDOLI
*Plaże nudystów na Śląsku i woj. śląskim: LISTA i ZDJĘCIA
*Wampiry z Gliwic miały kocie twarze ZOBACZ ZDJĘCIA i USTALENIA

Codziennie rano najświeższe informacje z woj. śląskiego prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kresowianie na Śląsku. To nie Kargul i Pawlak - Dziennik Zachodni