Sierpień 1939 roku. Było już prawie pewne, że wkrótce wybuchnie nowa, straszna wojna. We Wrocławiu, największym niemieckim mieście przy granicy z Polską, w końcowych tygodniach pokoju nerwowość była wręcz namacalna. W siedzibie sztabu przy obecnej ul. Sztabowej (wtedy Göring Strasse), zapadały najważniejsze decyzje dotyczące ataku na Polskę. W kompleksie rezydował generał Paul Ewald von Kleist, dowódca VIII Okręgu Wojskowego.
To właśnie z ulicy Sztabowej wyszły rozkazy dla jednostek, które od południa atakowały Rzeczpospolitą. Dodatkowo wokół Breslau stacjonowały hitlerowskie armie. Z tej okolicy startowały też samoloty, które bombardowały polskie miasta. W samym Breslau stacjonowały dwa oddziały niemieckich samolotów: Stukasy i Messerschmitty. We wrześniu jednak już we Wrocławiu ich nie było – trafiły na lotniska polowe.
Prawie do rozpoczęcia II wojny światowej o tym, co dzieje się we Wrocławiu, informował Warszawę Bruno Grajek – teoretycznie zwykły pracownik polskiego konsulatu, a w praktyce jeden z najlepszych polskich szpiegów. Grajek donosił przełożonym, co dzieje się w Breslau, jakie są nastroje Niemców, ale też przedstawiał bardzo ciekawe, choć dotąd niezweryfikowane, informacje o budowanych przez Niemców podziemnych hangarach dla samolotów w jednostce wojskowej na Maślicach. Raport ten traktowany jest teraz jako niewiarygodny, bo mimo upływu tylu lat, na Maślicach nic nie odkryto.
We wrześniu 1939 roku z Wrocławia wyruszał do walki Wehrmacht. Żołnierze bili się w Polsce, ale po zakończeniu swoich zadań, nie wrócili już do Wrocławia: albo stacjonowali w Rzeczpospolitej, albo (jeszcze we wrześniu) zostali przewiezieni na zachód, bo Adolf Hitler bał się ataku Francji.
Przed wojną, i w jej trakcie, w samym Wrocławiu obawiano się ataków polskiego lotnictwa. Choć Niemcy musieli wiedzieć (mieli świetny wywiad), że nasze samoloty nie będą w stanie zaatakować miasta nad Odrą, to mimo wszystko zorganizowano obronę przeciwlotniczą. Działa zostały rozstawione w wielu miejscach na terenie Wrocławia. Ostatecznie żaden samolot polski nad Wrocławiem nie przeleciał. Jedynie jeden pilot naszego lotnictwa znalazł się nad pobliską Oławą i nawet zrzucił bombę – na fabrykę cygar.
Można powiedzieć, że we Wrocławiu, aż do 1945 roku, mieszkańcy nie wiedzieli, co to wojna. W 1943 roku polscy zamachowcy z oddziału Zagra-Lin podłożyli bombę na Dworcu Głównym. Zginęło wtedy czterech żołnierzy Wehrmachtu, a kilkanaście osób zostało rannych. Do 1945 roku spadały też na Wrocław bomby zrzucane przez aliantów: działo się to jednak rzadko, a samo miasto uznawano za schron przeciwlotniczy III Rzeszy. Bo było tu bezpiecznie. We wrześniu i w sierpniu 1939 roku zupełnie inaczej było kilkadziesiąt kilometrów od stolicy Śląska. Na pograniczu. Bo tam, gdzie teraz kończy się województwo dolnośląskie, a zaczyna wielkopolskie, w 1939 roku przebiegała granica polsko-niemiecka. W tym rejonie, po polskiej stronie, już kilka dni przed wybuchem wojny czuło się wielkie napięcie. Ludzie mówili tylko o wojnie.
– Przypominam sobie płomienne kazanie księdza Edmunda Bartosiaka. Wygłaszał je z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej, 15 sierpnia. Jak natchniony mówił wtedy, że w 1920 roku mieliśmy Cud nad Wisłą, a teraz czekamy na Cud nad Odrą – wspominał Zenon Świderski, mieszkaniec przygranicznego Kobylina.
Cudu jednak nie było. W okolicy samego Kobylina nie było także większych walk. Świderski pamięta tylko, że jeszcze w sierpniu przyjechali saperzy i wysadzili most. – Regularnej polskiej armii tu nie było – przypominał. Polacy jednak nie tracili ducha. Na kilka dni przed wybuchem wojny mieszkańcy kopali okopy dla armii i rowy przeciwczołgowe. – Pracowali Polacy i Żydzi, których sporo u nas mieszkało – wspomina Świderski. – Niemcy też tu żyli. Wielu młodych chłopaków uciekło nawet do Rzeszy, żeby zasilić szeregi Wehrmachtu. Świderski zaznaczał, że przed wojną z Niemcami żyło się w zgodzie. – Nie pamiętam też, by działała u nas piąta kolumna. Dywersji nie było.
W sierpniu ewakuowano mieszkańców Zdun – niewielkiego miasteczka tuż przy granicy z III Rzeszą. Polscy sztabowcy nie chcieli narażać mieszkańców, a wiadomo było, że ta miejscowość będzie jednym z pierwszych celów ataku Niemców. – W połowie sierpnia zostałem zmobilizowany do wojska – opowiadał nam kilka lat temu Ignacy Wachowiak, wtedy starszy szeregowy, mieszkaniec Zdun.
Wachowiak nie był żółtodziobem, jak wielu zmobilizowanych żołnierzy. W 1938 roku brał udział w aneksji czechosłowackiego Zaolzia. Szeregowy Wachowiak trafił do ośrodka zapasowego 25. dywizji. W wojnie granicznej nie było mu jednak dane wziąć udziału. Z całym oddziałem musiał wycofać się na Kielecczyznę. Zadecydowano, że jednostka miała brać udział w obronie Warszawy. Jako że była wtedy na wschodzie kraju, nie udało jej się przebić w stronę stolicy. A 17 września żołnierze trafili do rosyjskiej niewoli.
Obecni mieszkańcy okolic dawnego pogranicza do dziś wspominają Marcina Kluazę. Kapral Marcin Kluaza z 56. Pułku Piechoty Wielkopolskiej był pierwszą ofiarą starć w tej części kraju. Kluaza zginął od kuli o 4 nad ranem, 1 września. Osłaniał odwrót swoich towarzyszy spod Sulmierzyc. Już na następny dzień ofiary, i to wśród ludności cywilnej, liczone były w setkach. Do tej pory mieszkańcom ciarki przechodzą po plecach, gdy wspominają ewakuację z okolicznych miejscowości wyższych urzędników państwowych i ich rodzin. Do Krotoszyna przyjechał pociąg, który miał wywieźć pracowników w bezpieczne miejsce. Niestety, pociąg zbombardowały samoloty nazistów. Zginęło 250 osób.
– Śmierć poniosły całe rodziny, w tym wiele dzieci. Najmłodsza ofiara tamtego nalotu nie miała nawet roku – opowiadała Łucja Długiewicz-Paszek, szefowa Zdunowskiego Ośrodka Kultury.
Kiedy armaty już ucichły, zjawili się Niemcy. W Zdunach na zabytkowym ratuszu wywiesili flagi ze swastykami. Zapanował terror. Hitlerowcy nie szanowali niczego i nikogo. Wyrzucali ludzi z domów, a opornych czy podejrzanych – rozstrzeliwano. Tak było w przypadku wielu pobliskich miejscowości.
– Pamiętam, jakby to było dziś. Do Kobylina Niemcy wjechali 7 września. Przyjechali trzema motocyklami z przyczepami. Natychmiast ustanowili urząd i od razu rozpoczęły się represje – opowiadał Zenon Świderski
W Kobylinie, wraz z policją, szybko pojawiła się nowa władza. I jej rozkazy. Mieszkańców wyrzucano z domów i kazano gnieździć się w zawilgoconych klitkach. Niektórych wsadzano do towarowych wagonów i wywożono w nieznanym kierunku, a potem w okolicach Lublina wyrzucano w szczerym polu i kazano im „iść, gdzie chcą”. Ale nie mieli prawa wrócić do domu pod groźbą śmierci. Jak wspominają mieszkańcy, wywieziono stamtąd także około stu Żydów. Naziści wsadzili ich na wozy drabiniaste i zawieźli w stronę Krotoszyna. Żaden nie wrócił.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?