Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Nie było cudu nad Odrą

Marcin Torz
Orędzie prezydenta Ignacego Mościckiego w „Kurierze Warszawskim”.  Reprodukcja ze zbiorów muzeum w Zdunach
Orędzie prezydenta Ignacego Mościckiego w „Kurierze Warszawskim”. Reprodukcja ze zbiorów muzeum w Zdunach Janusz Wójtowicz
II wojna światowa we Wrocławiu, aż do czasu walk w 1945 roku, mijała spokojnie. Bomby spadały tu rzadko. Nie było też zagrożenia, że we wrześniu 1939 roku zaatakują Polacy.

Sierpień 1939 roku. Było już prawie pewne, że wkrótce wybuchnie nowa, straszna wojna. We Wrocławiu, największym niemieckim mieście przy granicy z Polską, w końcowych tygodniach pokoju nerwowość była wręcz namacalna. W siedzibie sztabu przy obecnej ul. Sztabowej (wtedy Göring Strasse), zapadały najważniejsze decyzje dotyczące ataku na Polskę. W kompleksie rezydował generał Paul Ewald von Kleist, dowódca VIII Okręgu Wojskowego.
To właśnie z ulicy Sztabowej wyszły rozkazy dla jednostek, które od południa atakowały Rzeczpospolitą. Dodatkowo wokół Breslau stacjonowały hitlerowskie armie. Z tej okolicy startowały też samoloty, które bombardowały polskie miasta. W samym Breslau stacjonowały dwa oddziały niemieckich samolotów: Stukasy i Messerschmitty. We wrześniu jednak już we Wrocławiu ich nie było – trafiły na lotniska polowe.

Prawie do rozpoczęcia II wojny światowej o tym, co dzieje się we Wrocławiu, informował Warszawę Bruno Grajek – teoretycznie zwykły pracownik polskiego konsulatu, a w praktyce jeden z najlepszych polskich szpiegów. Grajek donosił przełożonym, co dzieje się w Breslau, jakie są nastroje Niemców, ale też przedstawiał bardzo ciekawe, choć dotąd niezweryfikowane, informacje o budowanych przez Niemców podziemnych hangarach dla samolotów w jednostce wojskowej na Maślicach. Raport ten traktowany jest teraz jako niewiarygodny, bo mimo upływu tylu lat, na Maślicach nic nie odkryto.
We wrześniu 1939 roku z Wrocławia wyruszał do walki Wehrmacht. Żołnierze bili się w Polsce, ale po zakończeniu swoich zadań, nie wrócili już do Wrocławia: albo stacjonowali w Rzeczpospolitej, albo (jeszcze we wrześniu) zostali przewiezieni na zachód, bo Adolf Hitler bał się ataku Francji.

Przed wojną, i w jej trakcie, w samym Wrocławiu obawiano się ataków polskiego lotnictwa. Choć Niemcy musieli wiedzieć (mieli świetny wywiad), że nasze samoloty nie będą w stanie zaatakować miasta nad Odrą, to mimo wszystko zorganizowano obronę przeciwlotniczą. Działa zostały rozstawione w wielu miejscach na terenie Wrocławia. Ostatecznie żaden samolot polski nad Wrocławiem nie przeleciał. Jedynie jeden pilot naszego lotnictwa znalazł się nad pobliską Oławą i nawet zrzucił bombę – na fabrykę cygar.

Można powiedzieć, że we Wrocławiu, aż do 1945 roku, mieszkańcy nie wiedzieli, co to wojna. W 1943 roku polscy zamachowcy z oddziału Zagra-Lin podłożyli bombę na Dworcu Głównym. Zginęło wtedy czterech żołnierzy Wehrmachtu, a kilkanaście osób zostało rannych. Do 1945 roku spadały też na Wrocław bomby zrzucane przez aliantów: działo się to jednak rzadko, a samo miasto uznawano za schron przeciwlotniczy III Rzeszy. Bo było tu bezpiecznie. We wrześniu i w sierpniu 1939 roku zupełnie inaczej było kilkadziesiąt kilometrów od stolicy Śląska. Na pograniczu. Bo tam, gdzie teraz kończy się województwo dolnośląskie, a zaczyna wielkopolskie, w 1939 roku przebiegała granica polsko-niemiecka. W tym rejonie, po polskiej stronie, już kilka dni przed wybuchem wojny czuło się wielkie napięcie. Ludzie mówili tylko o wojnie.
– Przypominam sobie płomienne kazanie księdza Edmunda Bartosiaka. Wygłaszał je z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej, 15 sierpnia. Jak natchniony mówił wtedy, że w 1920 roku mieliśmy Cud nad Wisłą, a teraz czekamy na Cud nad Odrą – wspominał Zenon Świderski, mieszkaniec przygranicznego Kobylina.

Cudu jednak nie było. W okolicy samego Kobylina nie było także większych walk. Świderski pamięta tylko, że jeszcze w sierpniu przyjechali saperzy i wysadzili most. – Regularnej polskiej armii tu nie było – przypominał. Polacy jednak nie tracili ducha. Na kilka dni przed wybuchem wojny mieszkańcy kopali okopy dla armii i rowy przeciwczołgowe. – Pracowali Polacy i Żydzi, których sporo u nas mieszkało – wspomina Świderski. – Niemcy też tu żyli. Wielu młodych chłopaków uciekło nawet do Rzeszy, żeby zasilić szeregi Wehrmachtu. Świderski zaznaczał, że przed wojną z Niemcami żyło się w zgodzie. – Nie pamiętam też, by działała u nas piąta kolumna. Dywersji nie było.

W sierpniu ewakuowano mieszkańców Zdun – niewielkiego miasteczka tuż przy granicy z III Rzeszą. Polscy sztabowcy nie chcieli narażać mieszkańców, a wiadomo było, że ta miejscowość będzie jednym z pierwszych celów ataku Niemców. – W połowie sierpnia zostałem zmobilizowany do wojska – opowiadał nam kilka lat temu Ignacy Wachowiak, wtedy starszy szeregowy, mieszkaniec Zdun.
Wachowiak nie był żółtodziobem, jak wielu zmobilizowanych żołnierzy. W 1938 roku brał udział w aneksji czechosłowackiego Zaolzia. Szeregowy Wachowiak trafił do ośrodka zapasowego 25. dywizji. W wojnie granicznej nie było mu jednak dane wziąć udziału. Z całym oddziałem musiał wycofać się na Kielecczyznę. Zadecydowano, że jednostka miała brać udział w obronie Warszawy. Jako że była wtedy na wschodzie kraju, nie udało jej się przebić w stronę stolicy. A 17 września żołnierze trafili do rosyjskiej niewoli.

Obecni mieszkańcy okolic dawnego pogranicza do dziś wspominają Marcina Kluazę. Kapral Marcin Kluaza z 56. Pułku Piechoty Wielkopolskiej był pierwszą ofiarą starć w tej części kraju. Kluaza zginął od kuli o 4 nad ranem, 1 września. Osłaniał odwrót swoich towarzyszy spod Sulmierzyc. Już na następny dzień ofiary, i to wśród ludności cywilnej, liczone były w setkach. Do tej pory mieszkańcom ciarki przechodzą po plecach, gdy wspominają ewakuację z okolicznych miejscowości wyższych urzędników państwowych i ich rodzin. Do Krotoszyna przyjechał pociąg, który miał wywieźć pracowników w bezpieczne miejsce. Niestety, pociąg zbombardowały samoloty nazistów. Zginęło 250 osób.
– Śmierć poniosły całe rodziny, w tym wiele dzieci. Najmłodsza ofiara tamtego nalotu nie miała nawet roku – opowiadała Łucja Długiewicz-Paszek, szefowa Zdunowskiego Ośrodka Kultury.
Kiedy armaty już ucichły, zjawili się Niemcy. W Zdunach na zabytkowym ratuszu wywiesili flagi ze swastykami. Zapanował terror. Hitlerowcy nie szanowali niczego i nikogo. Wyrzucali ludzi z domów, a opornych czy podejrzanych – rozstrzeliwano. Tak było w przypadku wielu pobliskich miejscowości.

– Pamiętam, jakby to było dziś. Do Kobylina Niemcy wjechali 7 września. Przyjechali trzema motocyklami z przyczepami. Natychmiast ustanowili urząd i od razu rozpoczęły się represje – opowiadał Zenon Świderski
W Kobylinie, wraz z policją, szybko pojawiła się nowa władza. I jej rozkazy. Mieszkańców wyrzucano z domów i kazano gnieździć się w zawilgoconych klitkach. Niektórych wsadzano do towarowych wagonów i wywożono w nieznanym kierunku, a potem w okolicach Lublina wyrzucano w szczerym polu i kazano im „iść, gdzie chcą”. Ale nie mieli prawa wrócić do domu pod groźbą śmierci. Jak wspominają mieszkańcy, wywieziono stamtąd także około stu Żydów. Naziści wsadzili ich na wozy drabiniaste i zawieźli w stronę Krotoszyna. Żaden nie wrócił.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Historia. Nie było cudu nad Odrą - Gazeta Wrocławska