Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Informacja K”. Rozmowa z Przemysławem Semczukiem, autorem książki „Żywioły. Katastrofy i wypadki w czasach PRL”

Magdalena Nowacka-Goik
Magdalena Nowacka-Goik
Rozmowa z Przemysławem Semczukiem, autorem książki „Żywioły. Katastrofy i wypadki w czasach PRL”
Rozmowa z Przemysławem Semczukiem, autorem książki „Żywioły. Katastrofy i wypadki w czasach PRL” arc Przemysław Semczuk
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej katastrofa nie miała prawa się wydarzyć. Najwyżej „awaria”. Czasem udawało się ją przemilczeć. Bezpiecznie jednak nie było. Pisze o tym Przemysław Semczuk, autor reportaży historycznych, w książce „Żywioły. Katastrofy i wypadki w czasach PRL”.

W okresie PRL-u jak ognia, unikano określenia „katastrofa”. Wypadek miał prawo się zdarzyć, ale inna nazwa nie wchodziła w rachubę. Zresztą, wspomina pan o tym w reportażu o Hucie Miedzi w Głogowie, gdzie wśród ofiar właśnie katastrofy budowlanej w 1974 roku, były też osoby ze Śląska, a konkretnie z Montometu w Piekarach Śląskich.

W tym przypadku mówiono o „awarii”. Tak pisano w dokumentach i tak brzmi tytuł tej historii w mojej książce. Słysząc o awarii myślimy, że coś się zepsuło. Zaskakuje, że można tak nazwać zawalenia się ogromnej hali. Nawet w poufnych przekazach, nie używano słowa „katastrofa”, unikano go. W raportach dziennych wysyłanych do biura politycznego pisano „Informacja K”.

To były przecież czasy propagandy sukcesu, dobrobytu, podczas których unikano wszystkiego, co mogło ten obraz zaburzyć. Katastrofa mogła mieć różną przyczynę: błąd ludzki, zaniechanie, niewiedza. O takich sytuacjach przeczytamy w pana książce. No ale czasem był to też przypadek...

Często było to jednak zaniechanie, lekceważenie przepisów dotyczących bezpieczeństwa czy jakości pracy. Co rzuca się w oczy przy przy śledzeniu tych wydarzeń, co uderza? To, że ludzie pracowali często niedbale. I trudno nawet stwierdzić, co było tego przyczyną. Nagle nastąpił rok 1990 i ...zaczęli pracować porządnie.

Skoro żyło się w pewnej bańce sukcesu i dostatku, to pewnie dopiero teraz, z odległej perspektywy, można spojrzeć na te sytuacje, w których nagle trzeba było zmierzyć się ze świadomością, że coś poszło źle, coś szwankowało, a konsekwencje bywały tragiczne. Czy wśród pana reportaży mamy takie, które pokazują, że katastrofa była do przewidzenia? Może nawet sprowokowana?

We wspomnianej Hucie Miedzi w Głogowie, ewidentnie jedną z głównych przyczyn był byle jaki montaż konstrukcji. Gdy otwory nie pasowały, powiększano je palnikami. W efekcie śruby przechodziły luźno i były dekoracją niż spojeniem elementów. O ile były, bo tam gdzie nie były widoczne, wcale ich nie było. To było winą samych robotników. W wielu wypadkach możemy postawić tezę: aby doszło do katastrofy, musi dojść do splotu nieszczęśliwych okoliczności. Przypadek huty w Głogowie to splot wszystkich możliwych okoliczności. Projekt był zły, wykonanie i to na każdym etapie budowy - również. Aż wreszcie, podczas eksploatacji, stało się to, co nieuniknione. Zresztą, doszło tam do dwóch wypadków.

Ale wniosków nie wyciągnięto

Gdy zawaliła się hala targów (MTK w Katowicach, rok 2006 - przyp.red.) wszyscy zaczęli odśnieżać dachy. Teraz, gdy spadnie więcej śniegu natychmiast odśnieżamy dachy. Niestety w 1974 roku w Głogowie był to już drugi identyczny wypadek. W kwietniu zawaliła się część hali. W kwietniu zawaliła się część hali. Ustalono przyczyny i plan działania. Wszyscy wiedzieli o zagrożeniu, jednak wciąż powtarzano, że jest czas, że przed zimą zdążą. Jesienią doszło do tragedii. Błędy popełniono dosłownie na każdym etapie budowy. Płyty stropowe były cięższe, zamiast szlichty zrobiono wylewkę. Później na dachu osiadały pyły, które nasiąkały wodą. Nie trzeba być fachowcem, aby zauważyć, że to w końcu nie wytrzyma i runie.

Sporo tej inżynierskiej analizy przy pisaniu…

Owszem. Ale nie mojej. To wynik wnikliwej pracy funkcjonariuszy SB. To oni zbierali dokumentację i próbowali ustalić kto powinien wychwycić takie błędy. Zadziwiające, bo rządowa komisja wydała bardzo ogólnikowy raport i chciała zamknąć sprawę. Esbecy drążyli dalej i przekazywali swoje wnioski prokuraturze.

Dlaczego wcześniej nie udało się coś z tym zrobić, zapobiec?

Sięgnijmy po inną historię. Wybuch w warszawskiej Rotundzie PKO - to był czynnik niezależny. Przyczyną był pęknięty zawór. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że to wina pracownika, bo wiedział i zlekceważył. Ale on postąpił zgodnie z instrukcją. Nie było wymogu wymiany. Może wydawać się to dziwne, nawet absurdalne, ale to prawda. To był katastrofa niezależna. Ale jest o tyle ciekawe i wyjątkowe, że w tym przypadku władze postawiły na otwartą politykę informacyjną. Jednak poziom kłamstwa był wtedy tak ogromny, gdy mówiono prawdę, nikt nie chciał w nią wierzyć. Podano 49 ofiar śmiertelnych, a ludzie mówili, że pewnie było 150. Zresztą przy innych katastrofach było podobnie, ludzie nigdy nie wierzyli w oficjalnie podawaną liczbę ofiar. Krążyły plotki, zgodnie z którymi ofiar zawsze było więcej.

A było? Może to jednak nie plotki? Możemy się oprzeć na wiarygodnych dokumentach, źródłach?

Służba Bezpieczeństwa nie była aż tak cyniczna, żeby okłamywać samą siebie. Dlatego jeśli biorę dokumenty do ręki i czytam, że ofiar było 49, to w to wierzę. Oni byli pewni, że te dokumenty będą tajne. Nie było powodów, aby fałszować dane. Wbrew dzisiejszemu przekonaniu, że bezpieka interesowała się opozycją, tajna policja zajmowała się dosłownie wszystkim. Ktoś doniósł, że w skupie złomu leży nowy miedziany kabel. Wszczęto sprawę i po roku ustalono kto i gdzie go ukradł, a potem sprzedał za grosze na złom. SB takimi sprawami też się zajmowała.

Ale i próbowali werbować świadków czy uczestników katastrof. W reportażu o katastrofie lotniczej próbowali zrobić to ze stewardessą, która przeżyła wypadek pod Moskwą, w 1957 roku.

Przez chwilę była bohaterką. Pisano o niej w gazetach. A gdy odmówiła współpracy, zwolniono ją z LOT-u i utrudniano życie. To przykład jak bezpieka niszczyła ludzi. Paradoksalnie tajni współpracownicy dostarczali mnóstwa informacji istotnych z punktu widzenia bezpieczeństwa. Zastanawiam się jak ocenić człowieka, który doniósł, że silniki są nieprawidłowo obsługiwane i może to doprowadzić do katastrofy. Kierownictwo wiedziało, ale nie reagowało. Po tym doniesieniu jednak uziemiono kilka samolotów i wymieniono wszystkie silniki. Potraktować to jak zwykłe donosicielstwo? Podobnych niejednoznacznych sytuacji nie brakuje.

Już nie mamy złudzeń, że katastrof w okresie PRL-u było mniej. To złudzenie rozwialiśmy - i nie chodzi tylko o kwestie zamiatania ich pod dywan, ale też o fakt, iż nie było wtedy aż tylu rodzajów nośników informacji z powszechnym dostępem. Czy robiąc research, natrafił pan na takie, o których nikt nie słyszał?

W każdej z tych historii jest coś nowego. Wtedy jeśli cokolwiek w prasie pisano, to wyłącznie w lokalnych gazetach. Ale Dziennik Telewizyjny już o tym nie mówił. Dlatego trudno trafić choćby na ślad wielu katastrof. Pisząc o wybuchu w Rotundzie natrafiłem na dokument, w którym zebrano największe katastrofy z ostatnich lat. Wśród nich było kilka, o których nie słyszałem. Dwa podobne wybuchy gazu w Gdańsku i w Rzeszowie. Tak dowiedziałem się o hucie w Głogowie czy zatonięciu promu na Odrze. Albo o wybuchu w niewielkiej fabryczce lnu, gdzie zginęło kilkanaście osób.

No i Muchowiec!

Niestety, Polskie Linie Lotnicze nie są skore do współpracy. Jak usłyszałem w nieoficjalnej rozmowie, „to nie jest reklama dla linii lotniczej”. To prawda, ale przecież mówimy o odległej historii. Nie zachowały się dokumenty komisji badania wypadków lotniczych. Za to jest sporo akt w IPN. Jak się okazuje i tam są luki. Na szczęście Polska musiała zgłaszać wypadki lotnicze do międzynarodowego rejestru w Szwajcarii. Często są to notki lakoniczne: data, miejsce, co się stało. Ale już to pozwala szukać dalej. I właśnie w tym rejestrze znalazłem sporo wypadków, o których do dzisiaj nikt nie wie. W tym dwa na Muchowcu. Nie pamiętają ich nawet weterani z Klubu Seniorów Lotnictwa. Trudno się dziwić, bo jeden był w Stalinogrodzie drugi w Katowicach, ale również w latach 50. To był jeszcze czas terroru stalinowskiego.

Skoro mówimy o powietrzu i wypadkach lotniczych, czy było coś, co łączyło te wydarzenia

Moim zdaniem łączy je... ułańska fantazja polskich pilotów. To przerażające. Byli traktowani jak bogowie. Drugi pilot nie miał prawa zwrócić uwagi kapitanowi. A ten łamał wszystkie przepisy ryzykując życie pasażerów. Znalazłem relacje o lądowaniach na zamkniętych lotniskach i przy całkowitym braku widoczności. Co gorsza, byli z tego dumni, chwalili się tymi wyczynami. Jednocześnie piloci łamali niektóre przepisy, bo musieli. Procedury były niewykonalne z przyczyn technicznych. Powinni lecieć wysoko. Ale było ryzyko, że wskazująca im kierunek radiolatarnia się wyłączy, bo zabraknie prądu. Dlatego w latach 50. latali nad samą ziemią, często schodząc nawet na trzydzieści metrów.

Możliwości techniczne, to jedno, a same działania ratowniczych służb? Też przecież nie były przystosowane do pewnych działań.

To pokazuje katastrofa przy placu Grunwaldzkim we Wrocławiu. Straż pożarna, była już po paru minutach. I była bezradna. Ognia nie ma, zawalił się budynek, wszędzie zwały zbrojonego betonu. A oni mają tylko toporki. Na szczęście przyjechały wojska inżynieryjne, które sprawdziły się doskonale. Z całego miasta ściągnięto spawaczy z palnikami, fantastyczna organizacja, jak na tamte czasy i możliwości. Podobnie było podczas pożaru statku w Stoczni Gdańskiej. Strażacy nie mieli ubrań żaroodpornych i aparatów tlenowych. Mieli wojskowe mundury moro i blaszane hełmy.

No dziś mamy sprzęt bardziej przystosowany do takich akcji, strażaków przeszkolonych, ale z drugiej strony, ilu byśmy dzisiaj znaleźli w mieście spawaczy?

Różnic jest więcej. Wtedy brakowało wiedzy, szkoleń i kompetencji. Ale nadrabiano to ofiarnością. I co jeszcze chyba bardziej istotne, solidarnością. Kiedyś rozmawiając z Maciejem Zientarskim usłyszałem, że gdyby nas dotknęła teraz zima stulecia, taka jaka była w 1979, to byłaby to właśnie ta przysłowiowa katastrofa. Kataklizm. Wtedy ludzie wysiadali z autobusu i wspólnie go pchali. W radiu były apele do tych, którzy mieli samochody, aby zabierali z przystanków pasażerów. I ludzie to robili. Prawdziwe pospolite ruszenie, po pracy ludzie chwytali za łopaty i odśnieżali. A dzisiaj? Dzisiaj wymagamy, że ktoś to zrobi. Zmieniła się mentalność.

A jak reagowały rodziny ofiar, świadkowie katastrof? Chcieli rozmawiać?

Tak, ale często nie znają prawdziwych przyczyn i przebiegu wydarzeń. Z drugiej strony, pamięć jest zawodna. Ludzie przez lata opowiadają i te historie się zmieniają. Dokument jest pozbawiony emocji, suche fakty, jednak jest naprawdę cenny. Ale najpierw trzeba znaleźć dokument. Po roku 1990 wiele zakładów zlikwidowano. Do archiwów państwowych przekazywano tylko akta pracownicze, bo to były kwestie emerytury. Reszta poszła na przemiał. Podobnie akta sądowe. Nie są trzymane w nieskończoność. Albo tak jak we Wrocławiu, gdzie w 1997 roku powódź zabrała wszystko. IPN to często jedyne miejsce gdzie cokolwiek się zachowało. Rola IPN-u, jako instytucji archiwalnej jest nieoceniona. Udaje się też trafić na zapisy cenzury. Mimo wszystko sporo jest w starych gazetach. Czasem trzeba szukać między wierszami, albo wyciągać wnioski z lakonicznych notatek. Brak publikacji, to również informacja. Kilka razy udało mi się w takich sytuacjach odnaleźć zapisy cenzorskie, dowód blokowania dziennikarzy. Innym razem jest jakaś wzmianka w książce. Trzeba łączyć wszystko co się odnajdzie i dopiero to tworzy prawdziwe obrazy.

Dokumenty pomogły zweryfikować pewne historie, sprawdzić ich wiarygodność, czasem wręcz obalić to, jak były przedstawiane do tej pory?

Najlepszym przykładem jest wspomniany pożar ms „Konopnickiej” w Stoczni Gdańskiej. Ta sprawa obrosła legendami. Według relacji robotnicy uwięzieni w maszynowni przez wiele godzin bili młotami wzywając pomocy, dając dowód, że wciąż żyją. Kiedy zapytałem o to strażaków, zaprosili mnie na szkolenie dla marynarzy. W pełnym ekwipunku wszedłem do zadymionego labiryntu. Miałem aparat oddechowy i maskę, a to był tylko dym teatralny. W płonącej maszynowni były trujące gazy pożarowe i temperatura sięgająca 1200 stopni! Mogli wytrzymać najwyżej trzy minuty i… koniec. A słyszane odgłosy? Prawdopodobnie, pod wpływem temperatury strzelały blachy. Kolejna legenda - nie było tam wojska, straż używała wojskowych mundurów moro. I ostatnie, najważniejsze. Ponoć władze nie pozwoliły wyciąć otworu w kadłubie, przez który można było uratować stoczniowców. Z dokumentów wiem, że wycięto trzy otwory z ładowni. Ale strażacy nie dali rady tamtędy wejść. Bo jak mówiłem, nie mieli żaroodpornych kombinezonów.

A jakbyśmy tamte katastrofy przenieśli do współczesnych czasów?

O...miałem takie deja vu czasami i myślałem: Jezu, ale o której sprawie piszę? (śmiech)

Na razie ukazała się pierwsza książka z cyklu „Żywioły. Katastrofy i wypadki w czasach PRL-u”. Ile ich będzie i kiedy kolejna?

W sumie cztery, druga powinna ukazać się wiosną. Będzie więcej o wydarzeniach ze Śląska, o katastrofach w kopalniach. I to też nawiązanie do różnych żywiołów, bo kopalnie to przecież zarówno wybuchy, pożary i powodzie.

Nie przeocz

Musisz to wiedzieć

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera