Z notatnika recenzentki
Tak, to prosta rzecz o karierze, nie do końca uczciwej, i o tym, że nawet korporacja nie musi nas pożreć, jeśli jesteśmy wystarczająco bezczelni i pewni siebie. Koniec treści! Lubię przedstawienia, które nie udają, że są czymś innym niż są. A to jest po prostu muzyczna farsa; i tyle. Co nie oznacza, że wyszłam z teatru w pełni usatysfakcjonowana. Gdyby trwające ponad 3 godziny (!) przedstawienie wyglądało tak, jak jego ostanie 40 minut, to napisałabym, że zabawa była „super i daj Boże więcej takich”. Niestety, żeby dotrwać do tej brawurowej sekwencji, trzeba odsiedzieć półtora aktu spektaklu; przegadanego i dużo mniej sprawnie zrealizowanego…
Ojcami tej rozwlekłości są bez wątpienia autorzy libretta. Być może grzech tkwi w tym, że jest ich trójka (A. Burrows, J. Weinstock, W. Gilbert) i każdy chciał coś dopisać? W efekcie, długie partie dialogowe nudzą i ciągną w dół tempo, szczęśliwie nadrabiane w warstwie śpiewanej i choreograficznej. Z musicalu nie można – ot, tak sobie – wyciąć numerów muzycznych, praca z tekstem jest czasem konieczna. Tu byłaby wręcz pożądana; kwestie się powtarzają, rażą oczywistością, a reżyser Jacek Bończyk nie za często obudowuje je błyskotliwymi rozwiązaniami sytuacyjnymi.
Powstała w 1961 r, opowieść o sprytnym przeciętniaku, który nawet klęskę zamienia w sukces, mogłaby dziś trącić myszką, ale – tym razem pochwała – Jacek Bończyk znalazł sposób na jej uatrakcyjnienie: pastiszowy ton i przymrużenie oka, dzięki którym widz nabiera dystansu do mało prawdopodobnych wydarzeń. Szczególnie zabawnie wypada to w scenach „romantycznych”, niby stylizowanych na klasyczny melodramat. Z drugiej strony tam, gdzie z narracji wyłazi naga (i aktualna, nie wszystko w tej historii jest anachroniczne) prawda o „prawach buszu”, w wielkich przedsiębiorstwach, spektakl nabiera ostrości. Szkoda tylko, że równowaga nastroju nie jest konsekwentna, a czasem wręcz ginie w powodzi niepotrzebnych słów i znaków. Pomysł łamie też wyjątkowa nadekspresja aktorów, którzy niemal cały czas grają na krzyku. To nie sprzyja wyjściu z bardzo schematycznie nakreślonych postaci (coś „cichego” przecież czasem czują, do licha), a w dodatku staje się nieznośne dla widzów; podkręcone maksymalnie mikroporty zamieniają dialogi w nieustający harmider.
Ktoś jednak skradł niemal cały show. To choreograf Jarosław Staniek i jego tancerze. Ruch sceniczny nie jest tu ozdobą, miłym dla oka przerywnikiem między kolejnymi szczeblami kariery niejakiego pana Fincha – w tej roli Kamil Franczak. Choreografia Stańka to odzwierciedlenie nerwowego pulsu korporacyjnego krwioobiegu. Ludzie-półautomaty, zaprogramowani na sukces, utkani z nerwowego oczekiwania na awans lub degradację. Taniec świetnie koresponduje z muzyką Franka Loessera; jest dynamiczny, oryginalny w układach i precyzyjnie wykonany.
POLECAMY PAŃSTWA UWADZE:
Pamietacie kultowe dyskoteki na Śląsku i Zagłębiu? ZDJĘCIA
Zenek Martyniuk, Boys i inni na Disco Attack w Katowicach ZDJĘCIA
Czy dostałbyś się do policji? PRAWDZIWE PYTANIA TESTU MULTISELECT
Znasz język śląski? Przetłumacz te zdania QUIZ JĘZYKOWY II
Najważniejsze wydarzenia z woj. śląskiego PROGRAM TyDZień 24.11.2017
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?