Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Martyna Górniak-Pełech: Jeśli spytasz moje dzieci skąd są, odpowiedzą, że z Polski. A żyją na Malcie

Barbara Kubica-Kasperzec
Barbara Kubica-Kasperzec
Dziś wraz z rodziną pani Martyna  już od kilku lat znów mieszka na Malcie. To była przeprowadzka z dwójką maluchów oraz niemal całym dorobkiem życia.
Dziś wraz z rodziną pani Martyna już od kilku lat znów mieszka na Malcie. To była przeprowadzka z dwójką maluchów oraz niemal całym dorobkiem życia.
Martyna Górniak-Pełech zauroczona językiem hiszpańskim mówiła do swoich dzieci w tym języku, gdy były jeszcze w jej brzuchu. Nic dziwnego więc, że dziś dziewięcioletni Javi i ośmioletnia Krysia mówią płynnie w czterech językach. O tym jak przeróżnymi językami “namieszała” swoim dzieciom w głowach Martyna Górniak-Pełech napisała teraz książkę.

“Mami te quiere mucho” zamiast tradycyjnego “Mamusia cię bardzo kocha” słyszą od urodzenia, a w zasadzie nawet jeszcze wcześniej urocze dzieci Krysia i Javi od swojej mamy Martyny Górniak-Pełech. Nie ma też wołania “Krysiu siadaj do stołu” czy “Javi posprzątaj zabawki”. Zamiast tego jest cała masa “cómo te llamas?” czy „hora del desayuno”. Ich mama, zauroczona językiem hiszpańskim Martyna Górniak-Pełech mówiła do swoich dzieci w tym języku, gdy były jeszcze w jej brzuchu. Nic dziwnego więc, że dziś dziewięcioletni Javi i ośmioletnia Krysia mówią płynnie w czterech językach. I choć na co dzień, ta pochodząca z Polski rodzinka mieszka na Malcie, w domu rozmawia raz po hiszpańsku, raz po angielsku, a raz po maltańsku, to kiedy zapytasz te bystre dzieciaki kim są, bez wahania i sekundy zastanowienia odpowiadaja “Polakami”.

Pochodząca z Kutna Martyna Górniak-Pełech zawsze była odrobinę szalona. W czasie, gdy jej przyjaciele wybierali się na studia do Poznania czy Warszawy ona wybrała zadymiony Śląsk. Uczelnia? Owszem duża, katowicka ale nie ta część położona w sercu aglomeracji, a wysunięta na południe placówka w 100-tysięcznym Rybniku. Na Śląsk przyjechała z całą burzą loków, pociągiem pośpiesznym, którym podróż trwała 12 godzin ( w tym dwie przesiadki) i nietypową dla mieszkańców tego regionu gwarą. Zamieszkała w internacie przy miejscowym Zespole Szkół Urszulańskich i poznawała region. Oj, wszędzie jej było pełno. Nawet na studiach magisterskich, potem już na UŚ w Katowiach, też nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Na ostatnim roku studiów na politologii zdecydowała: jadę do Hiszpanii.

- To był wyjazd zaplanowany w ramach programu Erasmus. Musiałam zdać test kwalifikacyjny, wypisac kilka kwitów no i utrzymać się przez jakiś czas w Hiszpanii sama, dopóki nie wypłacą nam pieniędzy z programu. Kłopoty były dwa: nie miałam pieniędzy na wyjad i nie znałam słowa po hiszpańsku – wspomina pani Martyna. Dla niej to jednak nie stanowiło wielkiego problemu. Języka hiszpańskiego w stopniu pozwalajacym zdać egzamin nauczyła się w kilka miesięcy. - A żeby zarobić na studia w Hiszpanii pojechałam do Stanów Zjedoczonych, do pracy – dodaje z uśmiechem. To właśnie było w jej stylu. Jeśli coś postanowiła, od razu plan wcielała w życie. Nie było gdybania, kombinowania, wielkich przygotowań. - Kolega, który mieszkał wtedy w tym samym akademiku co ja, powiedział, że mam pojechać zarobić kasę do Nowego Jorku. No, więc pojechałam – wspomina. W jednym z największych miast na świecie wylądowała niedługo potem. Mieszkanie załatwiła przez znajomego znajomych, po tygodniu już pracowała jako opiekunka do dziecka. - Pracowałam tam kilka mieisęcy, w czasie przerwy letniej na Uniwersytecie Śląskim. Wróciłam i zaczęłam przygotowania do wyjazdu do Hiszpanii na Uniwersytet w Grenadzie – mówi.

Rok spędzony w słonecznej Hiszpanii wystarczył, by całkowice zauroczyła się językiem, kulturą, krajem. Tam poznała swojego przyszłego męża i nauczyła się języka na tyle, że po powrocie do kraju była w stanie i zrobić studia podyplomowe z filologii hiszpańskiej i pracować jako nauczycielka tego języka. A kiedy zaszła w ciąże z pierwszym dzieckiem postanowiła, że będzie z nim rozmawiała po hiszpańsku. - Mieszkałam wtedy w Krakowie, uczyłam w szkole językowej hiszpańskiego. Rozmawiałam kiedyś z koleżanką, lektorką francuskiego, która zagadnęła mnie wprost: w jakim języku będzie mówiła do dziecka. Zdębiałam. A ona chyba wyczuła, że sama już nad tym myślałam od dłuższego czasu. Kiedy powiedziałam o tym pomyśle rodzinie usłyszałam: namieszasz dziecku w głowie. A koleżanka z pracy powiedziała mi wtedy, że ona do swojego dziecka już na etapie ciąży mówiła po francusku – mówi autorka książki.

Pani Martyna postanowiła, że zrobi tak samo. Dzięki temu, naturalnym językiem jej syna stał się i hiszpański i dodatkowo angielski, w którym od urodzenia mówił do niego ojciec Sebastian. Bo wspólnie postanowili, że będą mieli dzieci wielojęzyczne. - W domu mówiłam do dzieci wyłącznie po hiszpańsku. Javi nie wołał do mnie “mamo jestem głodny” czy “chcę pić”. On to mówi owszem, ale po hiszpańsku. A jeśi chciał coś od swojego taty mówił do niego po angielsku. Efekt naszego podejścia jest taki, że pierwsze słowo mojej córki Krysi to było “zapato” czyli bucik. Oczywiście po hiszpańsku – mówi Martyna Górniak-Pełech.

Ona sama uwielbiała życie na walizkach, przeprowadzała się co najmniej kilka razy, zwiedzała świat, pracowała i w Nowym Jorku i na malutkiej, hiszpańskiej wyspie Minorce, nie przeszkadzało jej więc nigdy, że jej dzieci w głowach mają kilka języków, że nie tylko w nich mówią, ale i myślą. Bo na angielskim i hiszpańskim obcowanie z językami obcymi dla jej dzieci bynajmniej się nie skończyło.

- Kiedy Javi był malutki postanowiliśmy po kilku przeprowadzakach osiąść na dłużej w Poznaniu i otworzyć szkołę językową. I to nam się udało. Zaraz po jej uruchomieniu okazało się, że jestem w ciąży z drugim dzieckiem. Kiedy Krysia przyszła na świat, a mój mąż dostał propozycję pracy na Malcie, postanowiliśmy pojechać. Ale traktowaliśmy ten wyjazd jako podróż na czas określony, to był taki wakacyjny wyjazd na pół roku – wspomina pani Martyna. Z półroczną córeczką, dwuletnim synkiem czas spędzony na słonecznej wyspie minął im beztrosko. Nie zabierali ani fotelików samochodowych, ani patelni, ani nawet wszystkich rzeczy osobistych. Plan był bowiem prosty: wykorzystamy ten czas maksymalnie i wracamy do Poznania. I tak też się stało. - Javi posługiwał się już wtedy czterema językami. Ze mną rozmawiał po hiszpańsku, z tatą po angielsku, babcia mówiła do niego po polsku, co on doskonale rozumiał, a dodatkowo po półrocznym pobycie na Malcie w głowie miał już też maltański. Poza tym w domu ja z mężem rozmawiałam po polsku, przez co też dzieci oswajały się z polskim – mówi pani Martyna.

Chociaż jej dzieci doskonale rozumiały co przez telefon czy w czasie wizyt mówi do nich babcia z Kutna, to i tak odpowiadały jej w obcym języku. - Polski miały bierny na tym etapie, rozumiały go, ale nie potrafiły odpowiedzieć. Z czasem, to się zmieniło, ale na początku, kiedy Krysia w ogóle zaczynała mówić, nie zdawała sobie sprawy z tego, że istnieje jakiś inny język poza hiszpańskim. Skoro ja tak do niej mówiłam, dodatkowo mówiła tak do niej zatrudniona w Polsce hiszpańska opiekunka, to dla niej był to język pierwszego wyboru – mówi ich mama.

Dziś wraz z rodziną pani Martyna już od kilku lat znów mieszka na Malcie. To była przeprowadzka z dwójką maluchów oraz niemal całym dorobkiem życia. O ile wcześniej zabrali ze sobą na półroczny pobyt tylko najpotrzebniejsze rzeczy, tak teraz zmuszeni byli już do spakowania całego swojego dotychczasowego życia w walizki. - Samych walizek mieliśmy 100 kilogramów, nawet kota zabraliśmy – mówi pani Martyna. Kiedy w środku nocy, po 12 godzinnej podróży wylądowali w małym mieście na Malcie, w wynajętym mieszkaniu, a za pożywienie służyła mi wyłącznie spakowana na szybko do jednej z walizek czekolada, przyszedł moment zwątpienia i pytanie: czy dobrze zrobiliśmy? Ale minął wraz z nadejściem kolejnej kojącej swym szumem morskiej fali i poranka, który na Malcie zawsze wygląda bajecznie. Javi poszedł do szkoły, Krysia do żłobka. - Dzieci od samego początku w szkole i żłobku miały kontakt z tamtejszymi, urzędowymi językami – angielskim i maltańskim. Moja Krysia w wieku dwóch lat, w żłobku dogadywała się po hiszpańsku i to tylko dlatego, że jej panie znały włoski, a to dość podobne języki. Ale po miesiący czy dwóch ona zaczynała już mówić po maltańsku. Javi poszedł do normalnej szkoły państwowej, nie żadnej międzynarodowej i miał maltański jako pierwszy język, angielski jako drugi – opowiada pani Martyna.

Dzieci chłonęły język maltański każdego dnia. Czy się bała, że sobie nie poradzą w nowej rzeczywistości? - Na martwienie się było już za późno – śmieje się. Javi, który doskonale radził sobie z angielskim, po pierwszych dniach pobytu w maltańskiej szkole wracał do domu i opowiadał mamie, że rozmawiał po hiszpańsku. - Spanikowałam, pomyślałam, że zrobiłam dziecku mętlik w głowie i nie wie który język jest który, bo też skąd na Malcie hiszpański? Ale szybko się okazało, że to ja się myliłam. Zaprowadziłam raz synka do szkoły i nagle słyszę za plecami, że ktoś rozmawia po hiszpańsku. Patrzę, a tam mama odprowadza do szkoły chłopca, takiego jak mój Javi. To był chłopiec z Argentyny, który znał tylko hiszpański. Dzięki temu, że mój synek też znał ten język, miał w szkole bratnią duszę. Chłopcy sobie pomagali. Javi tłumaczył Lorenzo wszystko z języka angielskiego na hiszpański. I oni tym językiem posługiwali się we wzajemnych relacjach przez kilka miesięcy, ale potem, kiedy Lorenzo nauczył się angielskiego,chłopcy też zmienili sobie języka we wzajemnych kontaktach – mówi pani Martyna.

Z mniejszym szokiem językowym mierzyła się Krysia, która w żłobku opanowała maltańśki perfekt. - Teraz, kiedy moje dzieci mają już języki opanowane na dobrym poziomie, czasem mówię do nich po polsku, czasem po hiszpańsku, już nie trzymam się kurczowo tego drugiego języka – mówi autorka książki. Kilka miesięcy temu dzieci wraz ze swoją mamą przyleciały do Polski na wakacje. W tym czasie Martyna Górniak-Pełech wydała książkę “Dzieci wielojęzyczne. Niezwykła historia zwykłej rodziny.”. - Postanowiłam, że teraz pobędziemy trochę w Polsce. Mąż wrócił na Maltę, gdzie wciąż mieszkamy, ale ja zostałam w Warszawie. Dzieci chodzą teraz, po raz pierwszy, do polskiej szkoły i świetnie sobie radzą – mówi. Ale na Maltę wrócą. Może na rok, może na dwa. A potem może swojego miejsca na ziemi poszukają gdzieś indziej.

- Kiedy podejmowałam decyzję o tym, że będę mówiła do dzieci po hiszpańsku, nie pomyślałam o tym, że pozbawiam ich korzeni. Nie pomyślałam o tożsamości, o kwestii kulturowej. Dopiero życie mi pokazało, że język to zaledwie 10 procent tego całego projektu. Okazało się, że dzieci muszą liczyć w danym języku, a jak liczyć to i myśleć. A jak myśleć w danym języku, to i czuć. A jeśli czujesz w danym języku, to czujesz też, że jesteś z danego kraju, z danej kultury. A jeśli spytasz moje dzieci skąd są, bez zastanowienia odpowiedzą, że z Polski, chociaż większość życia spędziły na Malcie – mówi pani Martyna. Ale to zasługa ich rodziców, którzy “wkładając” im do głowy obce języki nie zapomnieli o tym, żeby opowiadać mi o Polsce, ich dzieciństwie, rodzinie, kulturze. - Bardziej żyjesz polskością i po polsku kiedy mieszkasz za granicą, niż kiedy jesteś w kraju. Nie zrobisz dzieciom makowca na święta w Polsce, bo pójdziesz do sklepu i go kupisz. A na Malcie? A tam muszę zrobić go sama, z pomocą dzieci i przy okazji opowiadam mi o polskiej tradycji, obyczajach, o kraju – mówi Martyna.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera