Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Materna: Przyjaźń z Wojtkiem Mannem dała mi umiejetność bycia tolerancyjnym

Krzysztof Materna
W sklepach jest  już autobiografia Materny  "Przed Państwem Krzysztof Materna  (dla przyjaciół siostra Irena)"
W sklepach jest już autobiografia Materny "Przed Państwem Krzysztof Materna (dla przyjaciół siostra Irena)" Adam Wojnar
Jak udało mu się ściągnąć Davida Copperfielda do Polski, dlaczego Quincy Jones to papież muzyki i czemu budził Wojtka Manna opowiada nam, pochodzący z Sosnowca, Krzysztof Materna

Zagłębiak. Można tak jeszcze o panu powiedzieć?
Oczywiście, że tak. Ja się utożsamiam z moimi rodzinnymi stronami. Choć przyznaję, że coraz mniej mnie z nimi łączy, w sensie rodzinnym. Dwa lata temu zmarła moja mama i nikogo już w Sosnowcu nie mam. Wspominam, jak z Sosnowca jeździłem "piętnastką" do Katowic, do Teatru im. Wyspiańskiego, a potem byłem świadkiem, jak została otwarta potwornie szybka droga i do Katowic odjeżdżał autobus, chyba nr "8", co było ogromnym udogodnieniem. Wspominam też dlatego, że będąc niedawno w Katowicach okropnie błądziłem... Taka Europa, taki świat w tych Katowicach, że nigdzie nie można dojechać. (śmiech)

W swojej autobiografii, która ukazała się kilka tygodni temu, przytacza pan mnóstwo anegdot, m.in. jest historia związana z obchodami Barbórki w Katowicach i koncertem Krzysztofa Krawczyka, który pan prowadził.
Przyjechałem zastąpić Zenka Laskowika na koncercie Krzysztofa Krawczyka. Wyjechaliśmy o 4.00 rano z hotelu Katowice i okazało się, że jesteśmy niespodzianką dla górników, którzy wychodzą z nocnej zmiany. Aby była radość i by mogli posłuchać piosenek od razu po wyjściu z dołu. Umawialiśmy się, by nie mówić "dobry wieczór" tylko "dzień dobry", a Krawczyk zaczynał koncert od znanego przeboju "Jak minął dzień?".

Z pewnością dobrym był też dzień, gdy udało się panu doprowadzić do przyjazdu Davida Copperfielda do Polski.
Ale na szczęście nie za swoje pieniądze. (śmiech). Muszę powiedzieć, że to był ogromny wydatek dla jednej z sieci komórkowych, od której dostaliśmy zlecenie, by przywieźć do Polski kogoś ciekawego. Wymyśliliśmy, że będzie to David i pojechaliśmy do niego do Las Vegas. Okazało się, że jest bardzo drogi, ale telefonia wyłożyła pieniądze, by mogło się odbyć zamknięte przedstawienie w Teatrze Wielkim w Warszawie. David dał się poznać jako przemiły człowiek, choć ogromnie zapracowany, bo bez przerwy chodzi i wymyśla jak zniknąć kolejny raz.

W książce opowiada pan też o kilku spotkaniach z cenionymi osobistościami. Które z nich było dla pana szczególne?
Takie najświeższe sprzed dwóch lat to jest spotkanie z Quincy'm Jonesem. Kiedy mam opowiedzieć o tym, co teraz robię w życiu, to mówię: realizuję swoje marzenia. Jak napisaliśmy do Quincy'ego zapraszając go na nasz festiwal (Solidarity of Arts, gdzie Jones zagrał w 2012 roku - przyp. red.), to zrobiliśmy to z pozycji osób, które marzą, a nie osób, które mają odpowiednie pieniądze, by przyjechał on do Polski. Wydawało nam się, że to taka osoba, którą każdy w Polsce zna. Quincy Jones jest "papieżem" światowej muzyki. To człowiek, który w zeszłym roku skończył 80 lat, był przyjacielem Martina Lutera Kinga. Akompaniował Frankowi Sinatrze, przemykając w Las Vegas do windy dla służby hotelowej, bo wtedy jeszcze obowiązywała zasada, ze Afroamerykanie nie mogą się pojawiać z białymi. W końcu to Quincy Jones jest aranżerem piosenki, która została wykonana na Księżycu, gdy wylądowali tam Amerykanie.

Zastanawiam się, jak właściwie zaczęła się pana wieloletnia przyjaźń z Wojciechem Mannem?
Poznaliśmy się w okresie, kiedy ja pracowałem w redakcji satyry III programu Polskiego Radia, a Wojtek w redakcji muzycznej "Trójki". Spotykaliśmy się na śniadaniach w bufecie, w szerszym gronie. To była cała grupa pokolejniowa... Alicja Resich-Modlińska, Grzegorz Wasowski i parę innych osób. Na tym śniadaniu opowiadano m.in. żarty i zauważyliśmy z Wojtkiem, że śmiejemy się w tych samych momentach i bardzo rzadko. Łączyło nas specyficzne spojrzenie na świat i dość abstrakcyjne poczucie humoru. Postanowiliśmy więc zrobić wspólną audycję. Wojtek odpowiadał za muzykę, ja za stronę żartobliwą. Ta audycja nigdy nie ukazała się na antenie ponieważ nie mogliśmy jej nagrać ze śmiechu. Dodam, że tylko my się śmialiśmy... Nasze poczucie humoru okazało się tak odrębne, że nie było w tym żadnej przyszłości. Potem Wojtek poszedł pracować do Studia 2 jako kierownik redakcji rozrywki, a ja pracowałem na estradzie z Czesławem Niemenem, Marylą Rodowicz, prowadziłem koncerty, festiwale... Aż zaproponowano mi, bym napisał i wyreżyserował program telewizyjny dla szkół. Dostał jakąś nagrodę Ministerstwa Edukacji, dzieci się nim interesowały, bo był inny. Pojawiła się więc kolejna propozycja. Tym razem, bym zrobił cały cykl. Wtedy doszedłem do wniosku, że to bardzo wymagające przedsięwzięcie i nie napiszę tego sam. Pokazałem Wojtkowi program, który zrobiłem, on zapalił się do tego. I tak powstał program "Mądrej głowie". Śmieszne jest to, że zrobiliśmy 10 odcinków z tego cyklu, zostały wyświetlone dla szkół i... ślad po nich zaginął. Dopiero kiedy do telewizji przyszedł pan Zbyszek Napierała na dyrektora i zapytał mnie na korytarzu: "Co pan teraz robi dla telewizji?". Opowiedziałem mu o cyklu. Chciał go zobaczyć, po czym stwierdził, że to kabaret językowy dla dorosłych. I wyświetlił go o godzinie 20.00. Parodiowaliśmy w nim m.in. Michaela Jacksona. Okazało się, że program zyskał popularność i zapoczątkował kolejne.

Policzyliście kiedyś, ile ich zrobiliście?
Jak obliczyliśmy, to z Wojtkiem zrobiliśmy około 700 godzin programów telewizyjnych dla anteny telewizji publicznej. Mnie jest strasznie miło, że te nasze żarty z telewizji mają swoje "drugie życie" w internecie. Doszło do tego, że młode pokolenie rozpoznaje mnie jako człowieka z internetu.Przyjaźń z Wojtkiem Mannem dała mi przede wszystkim umiejętność bycia tolerancyjnym, ponieważ charakterologicznie jesteśmy kompletnie różnymi osobami. Mamy inne znaki zodiaku, inne upodobania, różne przyzwyczajenia. Wojtek najchętniej by nie wychodził z domu, ja natomiast w domu bywam bardzo krótko, bo mam temperament człowieka, który musi coś robić na zewnątrz. Temperament producenta, reżysera. Lubię spotykać się, wymyślać, coś organizować... A Wojtek najlepiej tworzyłby w domu. Jak go ktoś oczywiście obudzi. Bo lubi też bardzo długo spać.

I to pewnie pan niejednokrotnie pełnił funkcję "budzika"?!
Oczywiście, że ja budziłem Wojciecha (śmiech). Ale mam do niego ogromny szacunek za jego perfekcyjne podejście do spraw zawodowych. Jest niezwykłym erudytą. Jest osobą, która wszystko musi sześć razy sprawdzić, nie wierzy żadnej Wikipedii... Sprawdza właściwe źródła, sięga do najdalszych książek, żeby sprawdzić czy tak rzeczywiście było... Znajomość z Wojtkiem nauczyła mnie też, żeby się nie podszywać pod jego umiejętności. I wzajemnie. Kiedy byliśmy taką "nierozłączną parą", bardzo często spotykałem się z pytaniami - i na ulicy i korespondencyjnymi - typu "W którym roku Jimi Hendrix zagrał solówkę, która trwała osiem minut?". Gdybym raz w życiu odpowiedział, że wiem, to straciłbym szacunek u swoich fanów, a kłamstwo bardzo szybko wyszłoby na jaw. Bo to Wojtek znał odpowiedź. Ja specjalizowałem się w polskiej piosence, która z kolei jego w ogóle nie interesowała.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!