Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością

Wojciech Rodak
Wojciech Rodak
- Żydzi tyle doświadczyli w czasie wojny, że wydarzenia powojenne były „tylko” kontynuacją tamtego koszmaru. Na niechęć i wrogość, która spotkała tych ludzi ze strony ich chrześcijańskich współobywateli, nie sposób było się przygotować - mówił dr Łukasz Krzyżanowski, historyk, w rozmowie z Wojciechem Rodakiem.
Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością

Ul. Wałowa. Serce radomskiego getta w czasie wojny

Ilu Żydów mieszkało w Radomiu przed wojną?
Niewiele poniżej 30 tysięcy. Blisko jedna trzecia radomian. Tamtejsza gmina żydowska była liczna i istniały w niej głębokie podziały polityczne.

Jak układały się stosunki pomiędzy chrześcijańskimi a żydowskimi mieszkańcami miasta?
Przez większość okresu dwudziestolecia międzywojennego w Radomiu rządziła Polska Partia Socjalistyczna, która działała w porozumieniu z żydowskimi ugrupowaniami lewicowymi.

CZYTAJ TAKŻE: Wieviorka: Zdarzyło mi się użyć zwrotu "polskie obozy". To wygodne, ale fałszywe określenie

Jednocześnie Żydzi nie byli traktowani jako równoprawni obywatele miasta. Np. rzadko zatrudniano ich do robót publicznych, a opiekę zdrowotną nad chorymi obywatelami wyznania mojżeszowego cedowano na gminę żydowską. Oczywiście ludzie ubodzy bardziej odczuwali tę dyskryminację. Różne praktyki dyskryminacyjne obecne w II RP miały jednak wpływ na życie większości jej żydowskich obywateli.

W Radomiu silna była także Narodowa Demokracja, która programowo zwalczała Żydów, dążyła do ograniczenia ich obecności w sferze publicznej i inicjowała akcje bojkotowe. Chrześcijanom robiącym zakupy w sklepach należących do Żydów przyczepiano kartki z napisem: „Ta świnia kupuje u Żyda”. Z drugiej strony, jak twierdzi dr Sebastian Piątkowski – historyk, który badał przedwojenną społeczność żydowską Radomia – lokalna endecja w nieformalny sposób czasami współpracowała z syjonistami.

Ilu radomskich Żydów wróciło po wojnie do miasta?
Nie sposób podać konkretną liczbę. Po pierwsze, mało mamy informacji, a po drugie ludzie wtedy ciągle się przemieszczali – jedni przybywali do miasta, inni je opuszczali. Dysponujemy danymi radomskiego Okręgowego Komitetu Żydowskiego (OKŻ). W ciągu kilku pierwszych tygodni po wyzwoleniu (które dla prześladowanych w czasie okupacji niemieckiej Żydów było wyzwoleniem w ścisłym tego słowa znaczeniu) w mieście zarejestrowało się co najmniej 281 osób. To bardzo dużo jak na prowincjonalne miasto w Polsce centralnej w tamtym czasie.

Szczyt żydowskiej obecności w Radomiu po wojnie przypadł na lato 1945 roku. Lucjan Dobroszycki podaje, że radomska społeczność żydowska w pierwszej połowie sierpnia 1945 r. liczyła niemal tysiąc osób. Wydaje się, że tak naprawdę ocalałych przebywających dłuższy czas w mieście było o wiele mniej – sądzę, że latem 1945 r. było to około pięćset, może sześćset osób.

Ogółem od początku istnienia Okręgowego Komitetu Żydowskiego, a więc od zimy 1945 r. do 1949 r., zarejestrowało się w nim co najmniej 1740 Żydów. Należy jednak pamiętać, że osoby te nie mieszkały w Radomiu jednocześnie, a wiele z nich było tam jedynie przejazdem. Jednocześnie nie wszyscy przebywający w mieście Żydzi zgłaszali swoją obecność Komitetowi. Tak, jak w innych miejscach Polski, również w Radomiu spośród tych, którzy przeżyli wielu nie decydowało się na pozostanie w mieście. Jechali do Łodzi lub na tzw. Ziemie Odzyskane, gdzie wszyscy – i Żydzi, i chrześcijanie – zaczynali życie od nowa. Często był to jedynie przystanek na drodze do emigracji.

Czym był Okręgowy Komitet Żydowski?
Była to instytucja powołana do życia przez samych Żydów i reprezentująca ich społeczność w kontaktach z władzami. Radomski Komitet powstał w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu miasta. Podobne instytucje były zakładane w owym czasie w bardzo wielu polskich miastach i miasteczkach. Wychodzący z ukrycia lub przybywający z obozów (później także z ZSRR) Żydzi mogli się w komitetach zarejestrować i w ten sposób zostawić ślad swojej obecności. W początkowym okresie nie było wiadomo kto przeżył. W czasie Zagłady wiele rodzin zostało rozdzielonych. Ocalali szukali informacji o swoich bliskich. Z punktu widzenia poszukujących, ślad pozostawiony w Komitecie był ważny, nawet jeśli zarejestrowana osoba wkrótce później wyjechała z miasta – a było to częste, cała Polska żyła wtedy „na walizkach”, Żydów dotyczyło to w szczególności.

Osoby zgłaszające się do radomskiego Komitetu, czasem mogły w nim otrzymać pomoc materialną w postaci niewielkiej zapomogi. Jeden ocalały wspominał, że pieniądze, które dostał pozwalały na zakup dwóch bochenków chleba. Dla ludzi, którzy nie mieli nic każda pomoc była cenna. Poza tym Komitet prowadził noclegownię i jadłodajnię dla powracających do miasta Żydów. Rozdzielał też pochodzące z darów ubrania i inne produkty pomiędzy potrzebujących. Próbował ułatwiać aktywizację zawodową ocalałych.

Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością

Getto w Radomiu. Ul. Wałowa

Z jakim przyjęciem spotykali się powracający do Radomia Żydzi?
Na ogół były to reakcje nieprzychylne, wręcz wrogie. Zazwyczaj, tak jak pisał Jan Tomasz Gross, powracający Żydzi spotykali się z pytaniem: „to ty żyjesz?”. I nie było ono zadawane z radością, ale raczej z niedowierzaniem, nieprzychylnym zdziwieniem lub rozczarowaniem. Moje badania potwierdzają ten ponury obraz powrotów. Jedna z ocalałych, z którą rozmawiałem, po przekroczeniu progu rodzinnej kamienicy spotkała znajomego stróża. Przez uchylone drzwi do jego mieszkania zobaczyła meble, które dobrze znała z czasów przedwojennych. Były to meble z salonu jej rodziców.

Czasem, zdarzało się, że powracający spotykali kogoś ze starych znajomych, kto pozostawał im przychylny także po wojnie. Młody felczer WP odwiedził rodzinny Radom w 1945 r. W kamienicy, w której mieszkał przed wojną także spotkał stróża. Dowiedziawszy się, że młodzieniec planuje zatrzymać się w hotelu, stróż stanowczo zaprotestował, mówiąc, że jest tam niebezpiecznie i zaoferował nocleg u siebie w stróżówce. Mężczyźni pojechali razem na radomski cmentarz żydowski. Nekropolia była zupełnie zdewastowana, a tam, gdzie kiedyś były nagrobki, teraz pasły się krowy. Młody felczer przeżył taki szok, że jeszcze tego samego dnia wyjechał z miasta. Wracał do niego jeszcze kilkakrotnie, ale nigdy nie został na noc.

Przybywający do miasta Żydzi spotykali się z różnymi reakcjami, jednak przeważały niechęć i wrogość. W tle bardzo często pojawiało się mienie zagrabione Żydom przez ich nieżydowskich współobywateli, czasem nawet znajomych, i obawa przed odebraniem tych dóbr przez prawowitych właścicieli lub ich krewnych – ludzi, którzy cudem przeżyli.

CZYTAJ TAKŻE: Szewach Weiss: W Niemczech liczba Żydów rośnie, w Polsce nie. Wyciągnijcie wnioski

A propos zaboru żydowskiego mienia w czasie okupacji. Czy dotarł Pan do kogoś, kto przełamał wstyd i opowiedział otwarcie o tym, jak wszedł w posiadanie żydowskiego mienia
Nie. W tamtym czasie zabór mienia żydowskiego bardzo często w ogóle nie był uznawany za powód do wstydu. Dzisiaj ludzie, którzy to pamiętają, najczęściej milczą. Chętnie porozmawiam z osobą, która była uczestnikiem lub bezpośrednim świadkiem przejmowania mienia Żydów. Z kimś, kto ma w domu „pożydowskie” meble i wie skąd one się tam wzięły. Takie spotkanie pozwoliłoby mi lepiej zrozumieć badane przeze mnie zjawiska. Interesują mnie także chrześcijanie, którzy wchodzili do gett w okupowanej Polsce – wtedy gdy one jeszcze istniały, ale przede wszystkim tuż po ich likwidacji. Ktoś przecież zasiedlał mieszkania, sklepy i warsztaty rzemieślnicze po ludziach wywiezionych do Treblinki, Bełżca, Sobiboru. Jedni byli tam kwaterowani przez władze okupacyjne, inni zapewne przenosili się z własnej woli. Tuż po likwidacji obu radomskich gett na ich teren wchodziły grupki ciekawskich i żądnych przygód dzieci. Tak musiało być też w innych miastach. Bardzo bym chciał, żeby ktoś z tych nowych lokatorów lub dziecięcych poszukiwaczy przygód się do mnie odezwał.
Jak wyglądała kwestia zwrotu mienia Żydom w Radomiu tuż po 1945 r.? Co do odzyskiwania ruchomości to trudno jest to dokładnie prześledzić. Z prostej przyczyny – takie działania nie pozostawiły wielu śladów w archiwach.
Natomiast jeśli chodzi o nieruchomości, to wielu polskich obywateli (Żydów i chrześcijan) podejmowało próby odzyskania budynków i placów, które przed wojną były własnością ich lub ich krewnych, i które utracili w czasie okupacji. Prawo dotyczące zwrotu utraconego w wyniku wojny mienia obowiązywało wszystkich polskich obywateli, chrześcijan i Żydów. Ale ci drudzy doświadczyli utraty mienia w sposób totalny – pod okupacją niemiecką wszelka własność żydowska, z wyjątkiem bezwartościowych przedmiotów codziennego użytku, podlegała konfiskacie z automatu, tylko dlatego, że właściciele zostali uznani przez prawo nazistowskie za Żydów. Dlatego po wojnie wiele wniosków o przywrócenie posiadania było składanych właśnie przez ocalałych Żydów. Czasem ich starania były uwieńczone sukcesem.

W sprawach tych decydowały najczęściej sądy grodzkie. To, czy wniosek o przywrócenie posiadania nieruchomości był skuteczny zależało od wielu czynników.

Istotny był już sam moment wystąpienia z roszczeniem. W związku ze zmianami prawa łatwiej było odzyskać mienie w 1945 r. niż w 1946 r.

Praktycznie nie do odzyskania były przedwojenne fabryki albo zakłady pracy przejęte przez państwo polskie. To samo dotyczyło od pewnego momentu także wszelkich prywatnych nieruchomości, które jeszcze w czasie okupacji niemieckiej zostały przeznaczone na cele użyteczności publicznej.

Łatwiej było odzyskać budynek mieszkalny. Takich przypadków było stosunkowo dużo.

Jednak nawet jeśli polski obywatel-Żyd odzyskiwał nieruchomość, to najczęściej szybko ją sprzedawał. Ludzie ci byli bez grosza i potrzebowali pieniędzy. Poza tym, odzyskiwane w sądach nieruchomości na ogół były już od dawna zamieszkane przez nowych lokatorów. Wprawdzie prawo przewidywało możliwość eksmisji, ale w praktyce było to trudne do wykonania. Co więcej próba wyegzekwowania swojego prawa mogła być śmiertelnie niebezpieczna dla powracających Żydów. W tych okolicznościach większość ocalałych wolała natychmiast pozbyć się kłopotliwej nieruchomości. Często za bezcen trafiały więc one znów w ręce nieżydowskie.

Stefan Bembiński w czasie wojny
Stefan Bembiński w czasie wojny Wikipedia commmons

Stefan Bembiński ps. "Sokół"

W swojej książce opisuje Pan cztery morderstwa Żydów w Radomiu, w których zginęło łącznie siedem osób. W przypadku zbrodni w Spółdzielni „Praca” (dokonano jej w nocy z 10 na 11 sierpnia 1945 r.), w której zostały zamordowane cztery osoby, jako potencjalnych sprawców wskazuje Pan członków podziemia poakowskiego. Konkretnie chodzi tu o członków oddziału Stefana Bembińskiego. Jakie poszlaki na to wskazują?
Nie wiem, czy to są poszlaki. Nigdzie w książce nie twierdzę, że zbrodni w Spółdzielni „Praca” dokonała grupa dowodzona przez Stefana Bembińskiego ps. „Harnaś”, „Sokół”. Na to nie ma dowodów. O Bembińskim, lokalnym przywódcy podziemia walczącego z komunistami, piszę w dwóch miejscach. Jego nazwisko łączy się ze sprawą ulotek, które pojawiły się w Radomiu i okolicach latem 1945 r. Nakazywano w nich Żydom opuszczenie terenu Radomia do 15 sierpnia 1945 r. Grożono, że przekroczenie terminu lub szukanie pomocy u władz będą bezwzględnie karane. Ulotki podpisane były skrótem: „D.O.W.S”. Historyk związany z kieleckim IPN, dr Ryszard Śmietanka-Kruszelnicki napisał w swojej książce o podziemiu poakowskim ["Podziemie Poakowskie na Kielecczyźnie w latach 1945-48" – red.], że takim skrótem podpisywał się właśnie Stefan Bembiński. Zdaniem Śmietanki-Kruszelnickiego skrót „D.O.W.S.” oznaczał: „Dowódca Oddziału Wolności Sokół”.

CZYTAJ TAKŻE: Wieviorka: Zdarzyło mi się użyć zwrotu "polskie obozy". To wygodne, ale fałszywe określenie

Drugi raz w mojej książce pojawia się nie sam Bembiński, a ludzie z jego oddziału, którzy dokonali zabójstwa pracującego w radomskiej milicji Żyda. Tak się składa, że był to najprawdopodobniej jedyny milicjant zabity w 1945 r. po służbie we własnym mieszkaniu. Nie istnieją żadne dowody na szczególne zaangażowanie zamordowanego w zwalczanie podziemia antykomunistycznego. Między bajki należy też włożyć opowieści o zdominowaniu kadr radomskiej milicji i UB przez Żydów.

Jeśli zaś chodzi o mord w Spółdzielni „Praca”, o którym Pan wspomniał, to uważam za rzecz wysoce prawdopodobną, że stało za nim antykomunistyczne podziemie. To była bardzo precyzyjna zbrodnia przeprowadzona pod nosem władz, sprawnie i po cichu. Sposób, w jaki okaleczono ofiary, wskazuje, że nie był to przypadkowy mord. Część ofiar została związana. Zginęli od ciosów zadanych nożem i strzałów w tył głowy. Co ważne, w wypadku tego morderstwa nie ma materiałów stwierdzających rabunek. Wręcz przeciwnie, istnieją zeznania świadka, w których wprost mowa jest o tym, że nie zginęły żadne cenne rzeczy. Dlatego sądzę, że zabójstwo czterech osób w Spółdzielni „Praca” było zbrodnią o podłożu antysemickim.

Czy to mogło być przesłanie dla społeczności żydowskiej czy dla władz komunistycznych?
Dla władz komunistycznych z pewnością nie – co miałoby oznaczać? Natomiast przebywający w Radomiu Żydzi odczytali tę zbrodnię jednoznacznie. Stało się dla nich jasne, że nie ma tu dla nich miejsca. Największa fala wyjazdów z Radomia nastąpiła właśnie po tym zabójstwie. W dzień po owym mordzie, według relacji jednego ze świadków, na dworcu ciężko było dostać się do pociągu. Wśród radomskich Żydów wybuchła panika.

Czy znane są przypadki z innych miejsc w Polsce, wskazujące na to, iż podziemie poakowskie mordowało żydowskich cywilów?
Tak, takich zabójstw było wiele. Są one już od pewnego czasu badane przez historyków. Spośród najgłośniejszych zbrodni można tu wymienić zbrojny zajazd, czasem nazywany pogromem, dokonany w Parczewie w lutym 1946 r. oraz zabójstwo kilkunastu osób w okolicach Krościenka w maju 1946. Dużo częstsze były jednak pojedyncze zabójstwa.

Należy podkreślić, że antysemityzm i otwarta wrogość wobec Żydów były powszechne zarówno wśród członków podziemia walczącego z nowymi władzami jak i wśród funkcjonariuszy komunistycznych sił bezpieczeństwa. Są dowody na antysemickie zbrodnie dokonane zarówno przez jednych, jak i drugich. Nierzadko ludzie ci już w czasie okupacji niemieckiej brali udział w mordowaniu Żydów.

We władzach regionu po 1945 r. znajdowało się wielu byłych partyzantów Armii Ludowej związanych z działającym na kielecczyźnie oddziałem, który w czasie okupacji okradał i zabijał napotkanych Żydów. Pisała o tym Joanna Tokarska-Bakir w książce
„Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski lat 1939-1946”. Z tym oddziałem partyzanckim związani byli między innymi Władysław Sobczyński (późniejszy szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Kielcach) oraz Eugeniusz Wiślicz-Iwańczyk (późniejszy wojewoda kielecki) – obaj zajmowali swoje stanowiska w czasie kiedy w Kielcach doszło do pogromu. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że Sobczyński był w stanie zapobiec eskalacji przemocy w czasie pogromu, ale nic nie zrobił. Także w Radomiu, do milicji i UB trafili byli partyzanci z tego samego oddziału partyzanckiego. Byli wśród nich ludzie, którzy brali bezpośredni udział w mordowaniu Żydów w czasie okupacji.

Czy po mordzie w spółdzielni „Praca” przeprowadzono śledztwo?
Nie dotarłem do akt żadnych śledztw prowadzonych w sprawie powojennych zabójstw Żydów dokonanych na terenie Radomia. W przypadku zbrodni w Spółdzielni „Praca” dochodzenie mogło prowadzić NKWD, ponieważ jednym z zamordowanych był Żyd służący w Armii Czerwonej. Uprzedzę możliwe pytanie – raczej nie był politrukiem, był lotnikiem.

Co było z innymi śledztwami w sprawie mordów na Żydach w Radomiu? Wszystko wskazuje na to, że milicja i UB nie były specjalnie chętne, by w ogóle poważnie zająć się tymi sprawami. Nawet jeśli wykonywano wstępne czynności dochodzeniowe, to na tym najprawdopodobniej się kończyło.

Z czego to wynikało? Z niechęci milicji i UB do Żydów?
Nikomu nie zależało na wykryciu i ukaraniu sprawców. Antysemityzm wśród milicjantów był powszechny. Poza tym nowe władze wciąż zabiegały o poparcie w społeczeństwie. Łatka „obrońcy Żydów” z pewnością nie pomogłaby w osiągnięciu tego celu.

Zbrodnie, których ofiarami padli tuż po wojnie w Radomiu Żydzi trzeba widzieć w odpowiedniej perspektywie. W owym czasie w mieście często dochodziło do zabójstw.

CZYTAJ TAKŻE: Szewach Weiss: W Niemczech liczba Żydów rośnie, w Polsce nie. Wyciągnijcie wnioski

Jednak opisane w książce morderstwa Arona Hendla i Ludwika Gutsztadta wyróżniały się na tle innych zbrodni. Do obu mordów doszło w czasie napadów rabunkowych. Jak wskazują raporty milicyjne, tuż po wojnie w Radomiu bardzo często miały miejsce rozboje z bronią w ręku. Na ogół jednak nie padały strzały. Wystarczała już sama groźba. Jeśli ofiara nie stawiała oporu lub nie była związana z nowymi władzami to wychodziła bez szwanku. Hendel i Gutsztadt nie działali politycznie, wykonali polecenia napastników, a mimo to zostali zastrzeleni. Okoliczności tych dwóch zabójstw wyróżniają je spośród innych zbrodni dokonanych na terenie Radomia w 1945 r.
Pisze Pan, że w 1950 r. symbolicznie przestaje istnieć wspólnota radomskich Żydów. Czy wielu z nich zostało w mieście po tej cezurze?
W 1950 r. został odsłonięty pomnik upamiętniający żydowskie ofiary z czasów niemieckiej okupacji Radomia. Wybudowała go radomska społeczność ocalałych na miejscu, w którym kilka lat wcześniej rozebrano synagogę. Uroczystość odsłonięcia pomnika była ostatnią okazją, kiedy radomscy Żydzi wystąpili publicznie jako społeczność zamieszkująca miasto. Później nie było społeczności. Zostały nieliczne jednostki.

Czy poznał Pan kogoś takiego?
Niestety nie. Zbyt późno zająłem się tym tematem. Poznałem rodziny tych ludzi, a także osobę, która urodziła się w Radomiu jesienią 1942 r., czyli już po likwidacji radomskiego getta. Na terenie miasta funkcjonowało wtedy jeszcze getto szczątkowe i tzw. szopy. Matka tego człowieka była córką przedwojennego właściciela garbarni. Robotnicy z tej garbarni przeszmuglowali ciężarną kobietę na teren zakładu, na „aryjską stronę”. Poród odbył się na strychu. Jeden z pracowników zabrał noworodka do swojego domu. On i jego żona mieli już w domu jedno niemowlę – swoją córkę. Małżeństwo wychowywało tego chłopca jak swoje dziecko. Byli przygotowani, że jeśli żydowscy rodzice malca nie przeżyją wojny, to on będzie ich synem. Rodzice ocalali. Trzyletni wówczas syn wrócił do swoich biologicznych rodziców.

Przypadków żydowskich dzieci uratowanych w chrześcijańskich rodzinach było w Radomiu co najmniej kilka. Wiemy to między innymi z dokumentów Służby Bezpieczeństwa, która w latach 70-tych interesowała się niektórymi z tych osób.

Byli też dorośli, którzy zostali w mieście. Rodzina Kamerów, Jakub i Pola Zajdensznirowie, a także ludzie, którzy osiedli w Radomiu w późniejszym okresie, jak Józef Pinkiert, do 1968 r. dyrektor radomskiej fabryki telefonów.

Trzeba jednak podkreślić, że po 1950 r. owych kilkanaście mieszkających w Radomiu osób, nie tworzyło już żadnej zwartej wspólnoty. Nie stanowili grupy, która byłaby w jakiś sposób reprezentowana na zewnątrz, choć niektórzy z nich na pewno się znali, a być może także czasem spotykali – ale spotkania te miały wyłącznie prywatny charakter.

CZYTAJ TAKŻE: Wieviorka: Zdarzyło mi się użyć zwrotu "polskie obozy". To wygodne, ale fałszywe określenie

Przeprowadził Pan wiele rozmów z radomskimi Żydami w kraju i zagranicą. Jak oni wspominali to miasto? O czym najczęściej mówili?
Prowadziłem także wywiady z chrześcijanami, którzy tuż po wojnie przebywali w Radomiu. Jeśli chodzi o rozmowy z żydowskimi radomianami, to na wstępie powiem, że większość z tych wywiadów zrobiłem po polsku – mimo że moi rozmówcy od dziesięcioleci żyją w Izraelu, USA, Kanadzie lub Francji. Tylko w kilku przypadkach rozmawialiśmy po angielsku. Urodziłem się w Radomiu, tak jak wielu moich rozmówców i ten fakt często pomagał w przełamaniu lodów. Ludzie ci doceniali, że przyjechałem „aż z Polski”, by się z nimi spotkać.

Spośród moich rozmówców, jedynie Edward Kossoy miał przed 1939 r. rodzinę – żonę i córkę. Większość ludzi, z którymi rozmawiałem, przed wojną była bardzo młoda – uczyli się, wciąż mieszkali z rodzicami. Dla nich przedwojenny Radom był krainą lat dziecinnych, miejscem, z którym wiążą się wspomnienia beztroskich lat. Ci ludzie mieli wtedy rodziców, dziadków, ciotki, kuzynów – życie rodzinne, które odebrała im Zagłada.

Po 1945 r. do miasta wrócili, z nielicznymi wyjątkami, zupełnie samotni ludzie. Wśród zarejestrowanych w OKŻ było tylko kilka rodzin, ale oni też stracili wielu dalszych krewnych. Powszechnym doświadczeniem osoby ocalałej z Holokaustu była absolutna samotność.

A ich wspomnienia powojenne z Radomia? Czy dominowało w nich rozżalenie? Pretensje, że Polacy nie przywitali ich po wojnie z otwartymi ramionami?
Ci ludzie tyle doświadczyli w czasie wojny, że wydarzenia powojenne były „tylko” kontynuacją tamtego koszmaru. Po wyzwoleniu często początkową radość bardzo szybko zastępowało wielkie rozczarowanie, a także stopniowo docierająca świadomość osamotnienia. Na niechęć i wrogość, która spotkała tych ludzi ze strony ich chrześcijańskich współobywateli nie sposób było się przygotować.

Czy Pana rozmówcy zabierali swoje rodziny na wycieczki do Radomia?
Szczególnie w latach 90-tych wielu z nich odwiedziło miasto, często wraz ze swoimi dziećmi lub wnukami. Czasem pokazywano mi zdjęcia z tych wizyt.

CZYTAJ TAKŻE: Szewach Weiss: W Niemczech liczba Żydów rośnie, w Polsce nie. Wyciągnijcie wnioski

Co Pan sądzi o książkach Jana Tomasza Grossa? Konkretnie chodzi mi o „Strach”, który obejmuje ten sam przedział czasowy co „Dom, którego nie było”.
To dla mnie bardzo ważny historyk i wytrawny publicysta. Gross ma ogromne zasługi dla polskiego przepracowywania pamięci o Zagładzie i czasie, który nastąpił tuż po niej. Nie przypominam sobie żadnej innej książki historycznej, która wywołałaby taką dyskusję jak „Sąsiedzi”, „Strach” i „Złote żniwa”.

Gross ma świetne pióro i pisze z pasją. Często zarzuca mu się emocjonalny język. Po publikacji „Złotych żniw”, prof. Jerzy Jedlicki stwierdził, że jest rzeczą niemożliwą, by o takich rzeczach pisać bez emocji. Ten styl pisania o historii jest jednak w Polsce często niemile widziane – nadal za dobrą książkę historyczną uważa się tę bez emocji, często też bez tezy.

Moim zdaniem wkład Grossa w polską historiografię oraz w dyskusje o stosunku polskich chrześcijan do ich żydowskich sąsiadów jest niesłusznie niedoceniany.

Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością
wirtualny sztetl/f. Marcin Wygocki

Cmentarz żydowski w Radomiu

Co Pan sądzi o tym wniosku, by ukarać go za zniewagę narodu polskiego? Chodzi o wypowiedź dla „Die Welt”, w której historyk powiedział, m.in., że „w czasie wojny Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców”.
To absolutna kompromitacja Polski. Demokratyczne państwa po prostu nie robią takich rzeczy. Poza tym jeśli zastanowić się głębiej, to ciekawe czym miałby być ów naród polski, który został rzekomo znieważony. Rozumiem, że zwolennicy tego pomysłu z automatu wykluczają ze wspólnoty narodowej żydowskie ofiary – ludzi, którzy byli polskimi obywatelami, dla których Polska była domem i jedyną ojczyzną?

Jak Pana książka będzie przyjęta w Radomiu? Jakiego odzewu się Pan spodziewa?
Jest już spore zainteresowanie. Na pewno będą tacy, którym się ona nie spodoba – nie da się zadowolić wszystkich. Zresztą nie taki był mój cel. Mam nadzieję, że książka wywoła dyskusję wśród naukowców, ale także w szerszych kręgach – wśród ludzi zainteresowanych historią, w tym także wśród mieszkańców Radomia. Może czytając o powojennych zbrodniach na Żydach, ktoś z władz miasta lub lokalnych społeczników doprowadzi do upamiętnienia tamtych ofiar na lokalnym cmentarzu? My, którzy żyjemy dzisiaj nie jesteśmy odpowiedzialni za czyny ludzi z pokolenia naszych ojców i dziadów, ale odpowiadamy za to, co robimy z pamięcią o bolesnych i niewygodnych momentach naszej historii.

Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością

Łukasz Krzyżanowski (ur. 1983) – adiunkt w Instytucie Europy Wschodniej na Freie Universität w Berlinie. Ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim i University of Exeter. W 2015 roku obronił doktorat w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Był stypendystą Wydziału Historycznego Uniwersytetu Oksfordzkiego (2012, 2013, 2014–2015), Instytutu Yad Vashem (2015), Claims Conference (2011–2013) oraz Narodowego Centrum Nauki (2013–2014). W swojej pracy łączy historię z naukami społecznymi.

Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością

Łukasz Krzyżanowski, "Dom, którego nie było", Wydawnictwo Czarne

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Dr Łukasz Krzyżanowski: Powracający Żydzi spotykali się z niechęcią i wrogością - Portal i.pl