Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Karwat: Nie tylko góralskie święte prawo własności

Krzysztof Karwat

Ruszyłem w góry. Wolę żywieckie od śląskich, gdyż w tych drugich - człowiek na człowieku, a w weekendy, w takiej Brennej na przykład, to nawet nie ma gdzie zaparkować. Tłok większy niż w centrum Katowic. „Jak na Marszałkowskiej”. Tak się kiedyś mówiło.

Ogromne obszary Beskidów, jakieś 40 lat temu, po raz drugi zostały sprywatyzowane. Drugi, gdyż pierwszą prywatyzacją nazywam uwłaszczenie górali i wyrwanie ich z matni feudalizmu, czyli nowożytnego niewolnictwa. Austria i Prusy zdecydowały się na ten ruch w pierwszych dekadach XIX w.

Drugi proces prywatyzacyjny rozpoczął się za wczesnego Gierka, gdy PZPR-owska nomenklatura, przede wszystkim jej część technokratyczna - dyrektorzy kopalń, hut i wszystkich innych „zakładów pracy” - za psi pieniądz przejmowała kawałki chłopskich zagród. Potem w stronę Wisły i Ustronia ruszył „średni szczebel zarządzania”, czyli sztygarzy, rozmaici kierownicy, majstrzy, biurokraci. Na końcu trochę grosza zainwestowali „zwykli robotnicy”, a nawet „budżetówka”, która - choć od wojny do dziś - pozostaje w Polsce najuboższą warstwą społeczną, też dorobiła się pod Czantorią, Skrzycz-nem albo inną górą „swojego kawałka podłogi”.

W Beskidzie Śląskim są zatem już „wszyscy” mieszkańcy województwa w jego granicach sprzed i po reformach terytorialnych (i pseudorefor-mach). Nic dziwnego, że teraz nie ma tu gdzie auta postawić, bo każdy miastowy strzeże swych włości z wielką żarliwością i gorliwością, co tylko potwierdza, że u nas prawo do powszechnego posiadania broni nie jest potrzebne. Polska to nie Ameryka, Śląsk nie Teksas.

Gdy się w Beskidzie znajdziesz jako ten „prawdziwy turysta” (taki z plecakiem, co to tylko chce na góry trochę popatrzeć), to od razu zrozumiesz, gdzie co jest prywatne, a gdzie państwowe (albo gminne). Ja nawet rozróżniam lasy prywatne od państwowych. Niby kornik drukarz od lat zjadający hektary świerków beskidzkich na prawie własności się nie zna, to jednak w chłopskich lasach jest go mniej. Ciekawe dlaczego, prawda? Boję się jednak, że jeszcze chwila, jeszcze rok albo dziesięć, i zobaczymy - jak na Zachodzie - złowróżbne tabliczki: PRIVATE (co w wolnym tłumaczeniu na polski znaczy: WSTĘP WZBRONIONY - nie tylko dla korników, ale i innych obcych).

Na Żywiecczyźnie inaczej. „Naturalnie” - jak Pan Bóg stworzył i przykazał. Ejże, czy na pewno, skoro tutejsi błyskawicznie się europeizują, wyciągając z każdego hektara swej nieurodzajnej ziemi ciężkie brukselskie pieniądze? Efekty?

Niebywałe! Nie ma bezrobocia i nie przekonają mnie żadne statystyki, bo tu nie pracują tylko ci, którzy nie chcą, bo zadowalają się wczesnymi emeryturami, międzysąsiedzkim barterem („ja zrobię dla ciebie to, a ty dla mnie tamto”), zapomogami, no a teraz - hurra! - „500+”, z którego nie tylko góralska dziatwa się wyżywi, ale i ci, którzy zamiast do roboty, wolą flaszkę wypić za zdrowie syna (jeszcze lepiej: wnuka) i w wolnej chwili na grzyby sobie pójść.

Ale to nie raj. W ubiegłym roku (a obrodziły wtedy nie tylko grzyby, bo i czarne jagody, nazywane tu borówkami) ze swego lasu góral mnie przegonił, bo mu runo leśne chciałem zrujnować, czyli zjeść. Sodoma! Gomora! Wredny kapitalizm i do lasu dotarł?! Zatriumfowało święte prawo własności?! Uspokajam tych „z miasta”. Latoś maliny, grzyby, a od sierpnia jeżyny nadal wolno zbierać bez strachu przed złymi góralami. Ale - zastrzegam - nie wiem, jak będzie w przyszłości.

Wiem za to, że w jednej z gmin żywieckich urodziła wilczyca. I z małymi tu została. Wiem też, że beskidzkie misie w większości są imigrantami ze Słowacji i - nie bacząc na chwilowe zawieszenie traktatu z Schengen - nadal chętnie wędrują wokół masywu Babiej Góry. Ale do okien wiejskich chałup zaglądają rzadko. Bo mają daleko. Jak niezmotoryzowani mieszkańcy Śląska i Zagłębia, którzy do powiatu żywieckiego łatwo nie dotrą, bo pekaesów nie ma, w weekendy kierowcy busików są prorodzinni, więc mają wolne, zaś pociągi już nie dojeżdżają w miejsca, gdzie im się to udawało jeszcze tak niedawno, bo za czasów miłościwie panującego Franciszka Józefa.

Niedźwiedzi nie trzeba się więc bać, jednej rodzinki miejscowych wilków tym bardziej. Trochę trzeba się bać górali, bo pewnej pięknej czerwcowej nocy posłowie i senatorowie - notabene ci, na których tu głosowano - zamiast pójść spać albo na grzyby, zafundowali im prawo, które ogranicza swobodny obrót ojcowizną i stojącymi na niej nieruchomościami. Lipiec gorący, dużo roboty w polu, więc nie wszyscy już się kapnęli. I jeszcze nie wszyscy się wściekli. Ale nie ręczę za nich. Nie chciałbym być w skórze tych, którzy góralom (i nie tylko im) ich święte prawo własności tak bezrozumnie ukrócili.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!