Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbrodnia wołyńska: Przetrwać banderowską zagładę. Polacy w Istriebitielnyje Batalionach na Podolu

Tomasz Bereza, redaktor (IPN Rzeszów)
Oddział UPA
Oddział UPA Wikipedia Commons/Domena publiczna
[ZBRODNIA WOŁYŃSKA] - W wielu miejscach polska ludność na Kresach miała swoje getta. Nie okalały ich mury ani kolczaste druty. Okalała je czyhająca męczeńska śmierć z rąk ukraińskich band. Tak wyglądały warunki egzystencji tysięcy ludzi Wołynia i Podola - fragment wspomnień Stanisława Leszczyńskiego, świadka rzezi wołyńskiej.

Wspomnienia Stanisława Leszczyńskiego (urodzonego w 1927 r.) obejmują dzieciństwo i młodość, spędzone w wiosce Germakówka na Podolu. Leszczyński opisał swe przeżycia z ostatnich lat przed wojną, wybuch II wojny światowej, wkroczenie Armii Czerwonej i codzienność sowieckiej okupacji, następnie zmianę okupanta i główne elementy niemieckiej polityki względem mieszkańców Germakówki, w tym zagładę Żydów. Szczególne miejsce zajmują we wspomnieniach relacje polsko-ukraińskie oraz ich ewolucja w okresie wojny. Przełomowym dla dalszych losów autora wydarzeniem był napad ukraińskich nacjonalistów na wesele jego krewnych - Stefanii Szczerby i Bolesława Poniatowskiego w Germakówce 13 lutego 1944 r.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska: "Naiwnie myślałyśmy, że sól ochroni nas przed Ukraińcami". Wspomina Irena Wesołowska

Zamordowano wtedy kilkadziesiąt osób, m.in. ojca i babkę autora. Kolejne miesiące jego życia to walka o przetrwanie wśród fali mordów, dokonywanych na polskiej ludności przez bojówki Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów oraz oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii.

* * *

Jesienią 1944 r. na terenie Podola, po okresie względnego spokoju związanego z nasyceniem terenu oddziałami Armii Czerwonej, nacjonalistyczne podziemie ukraińskie zaktywizowało się ponownie, przystępując do dalszego eliminowania polskiej ludności. Bojówki OUN i oddziały UPA napadały na dziesiątki miejscowości, mordując setki osób. Położenie Polaków zamieszkujących obszar w widłach Dniestru i Zbrucza pogarszało się systematycznie. Władza Sowietów ograniczała się praktycznie do większych ośrodków. Działający w konspiracji Obwodowy Delegat Rządu RP w Czortkowie, Józef Opacki ps. „Mohort”, tak charakteryzował ówczesną sytuację: „Banderowcy opanowali cały szereg wsi, w których powołali do życia swoje władze administracyjne. Poniszczono wszelkiego rodzaju akta urzędowe bieżące z zakresu różnych dziedzin, nie wyłączając spraw kontyngentowych” [materiały „Mohorta” przechowywane są w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu].

Pomimo rozpoczęcia akcji ekspatriacyjnej „za Bug” - na tereny kontrolowane przez PKWN - terror OUN-UPA wobec ludności polskiej nie ustawał. Na Podolu jedna z najbardziej makabrycznych zbrodni OUN-UPA z początku 1945 r. miała miejsce w Głęboczku (przedwojenny powiat borszczowski). Jej opis znalazł się w materiałach cytowanego już wyżej „Mohorta”: „[…] bandyci ukraińscy wymordowali w sposób nieludzki 28 osób spośród ludności polskiej. Niektóre dzieci przybijano do parkanów (przyczepiane były uszy, dłonie, stopy)”. Drastyczne informacje zawarte w opracowaniu „Mohorta” potwierdzają relacje świadków.

W obliczu ludobójstwa ze strony ukraińskich nacjonalistów Polacy masowo uciekali do miast, w których znajdowały się garnizony Armii Czerwonej bądź stacjonowały tzw. bataliony niszczycielskie (ros. istriebitielnyje bataliony, IB) - formacja powołana przez władze sowieckie do zwalczania niemieckiej dywersji oraz antysowieckiego podziemia. W warunkach Wołynia, Pokucia, Podola i okolic Lwowa, gdzie szerzył się terror OUN-UPA wobec polskich mieszkańców, naturalnym zapleczem kadrowym dla IB stawali się Polacy, oni też w omawianym okresie stanowili większość „żołnierzy” IB.

Istriebitielnyje bataliony były takimi tylko z nazwy. W rzeczywistości były to związki taktyczne o sile kompanii. Składały się zwykle z 3-4 plutonów, formowanych według kryterium wiekowego. Służyli w nich zarówno chłopcy w wieku przedpoborowym (roczniki 1927-1928), jak i mężczyźni powyżej 50 roku życia, przy czym starsi wykorzystywani byli głównie do służby wartowniczej. Tryb werbunku do IB był zbliżony do obowiązującego przy mobilizacji do służby wojskowej. Mężczyźni otrzymywali wezwanie do stawienia się w sowieckich wojskowych komisjach uzupełnień, skąd kierowano ich na kilkutygodniowe przeszkolenie, a następnie do większej miejscowości (zazwyczaj miasteczka będącego siedzibą władz rejonowych, w pobliżu miejsca zamieszkania).

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska i jej apogeum: krwawa niedziela 11 lipca ’43

Prezentowany fragment wspomnień Stanisława Leszczyńskiego dotyczy wydarzeń rozgrywających się jesienią 1944 r. oraz zimą 1944/1945. Autor przebywa od kilku miesięcy w miasteczku Mielnica, gdzie służy w istriebitielnym batalionie.

***

Mielnica była nieustannie zagrożona tym, że banderowcy mogą wpaść i dokonać pogromu na wielu tysiącach istnień. I stali mieszkańcy, i uciekinierzy znaleźli się w jednakowej sytuacji oblężonego miasta, wszystkim groziła rzeź. Wychodziliśmy więc na patrole, zalegaliśmy w ukryciu w różnych miejscach, czuwaliśmy z maksymalną czujnością. Byliśmy stale zmęczeni, niewyspani i głodni. Nie ściągaliśmy z nóg rozpadających się resztek obuwia, kładliśmy się najczęściej gdzie popadło, bez zdejmowania przepoconych łachów. Ja zazwyczaj miałem za poduszkę talerzowy magazynek mojego erkaemu Diegtiariowa. Moje stopy nieznośnie cuchnęły, w bieliźnie rozmnożyły się wszy, a do tego w krocze i pod pachami pod skórę powłaziły mendy. Pozbyłem się ich dopiero w 1945 roku - wygolił mi je brzytwą lekarz w Niepołomicach.
Pomimo tego pełniliśmy naszą służbę bez najmniejszych oporów i narzekań. Często sami rwaliśmy się do niej. Często myśmy inicjowali działania, gdy się pojawiało zagrożenie albo gdzieś w okolicy był napad. Ludzie traktowali nas zupełnie poważnie, bo prócz nas na mielnickiej ziemi nie było nikogo, kto mógłby ich bronić. Czy ufali w naszą skuteczność? Różnie to bywało, ale czas utwierdzał nas wszystkich, że coś dla nich znaczymy. Tylko na ile można było ufać sile, jaką późniejstanowiły dwa tylko z nazwy bataliony naprzeciwko niepoliczonym, nierozpoznanym siłom morderców?

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska: "Naiwnie myślałyśmy, że sól ochroni nas przed Ukraińcami". Wspomina Irena Wesołowska

Te nasze bataliony to była tylko buńczuczna nazwa. Nasz, przy komendzie Rajwojenkomatu, nigdy nie liczył więcej niż stu chłopaczków. Przybyły w końcu w 1944 r. batalion przy NKGB też nie był liczniejszy, z tym, że tam było kilkudziesięciu żołnierzy, z różnych powodów wycofanych z frontu. Często byli to podleczeni inwalidzi. Nie dysponowaliśmy żadną łącznością. Tylko w komendzie był jeden telefon na korbkę. Bezustannie telefoniści wrzeszczeli w tubkę swoje: Ało, ało, dajtie mnie Czertkow! Dajtie mnie Tiernopol! [Halo, halo, dajcie mi Czortków! Dajcie mi Tarnopol!] - i tak całymi godzinami, wrzeszczano w rozklekotany aparat, by połączyć się w jakiejkolwiek sprawie na odległość 20, 30 czy 80 kilometrów. Nie było żadnej łączności z okolicznymi miejscowościami. Nie można było dokądkolwiek posłać gońca, bo już by nie wrócił. Nie było samochodów. Nawet konnego zaprzęgu nie było. W nagłej potrzebie rekwirowaliśmy chłopskie furmanki groźbą karabinowej lufy. Najczęściej jednak wszędzie tylko na własnych nogach, obładowani żelastwem broni, pokonywaliśmy dziesiątki kilometrów polnymi drogami, lasami. Nie mogliśmy rozpalić ogniska, by się ogrzać, podsuszyć przemoknięte łachmany i rozlatujące się obuwie. Bardzo często w najwyższej czujności i gotowości pociągnięcia za spust trzymanej na brzuchu broni, wyszarpnięcia zza pasa granatu.

Mieliśmy w batalionie sanitariuszkę, Wierę Jakowną, która najczęściej nam towarzyszyła w pochodach i bitwach. Lekarzem był stary Ukrainiec, który nie opuszczał swojego niby-szpitalika w Mielnicy, bo tam zawsze ktoś z naszych leżał. Zgrzybiały, stale marudzący, nie miał w istocie czym leczyć. Pamiętam go, gdy mi leczył ranę głowy: Dajtie mnie riwanolcziku, riwanolcziku mnie dajtie [Dajcie mi rivanoliku, rivanoliku mi dajcie]. Tak mi wtedy tę ranę zapaskudził, że zapuchły mi oczy, powiększyła się cała głowa i potem bóle przez całe lata mi dokuczały.

Bywało, żeśmy się też rozbójniczo zachowywali. Idziemy przez wieś, a tu na trawniku stadko gęsi trawkę skubie. Seria z automatu, podbiegamy, jeszcze trzepoczące się gęsi uwiązujemy do pasów i idziemy dalej. A gdzieś na postoju w którejś następnej wsi oddawaliśmy „upolowane” ptaki kobietom do ugotowania. W Nowosiółce Biskupiej, w listopadzie 1944 r. byliśmy na akcji. Zamordowano tam kilkanaście osób. Poszliśmy za późno, ale z odwetem. Przez jakiś czas trzymałem straż przy domu Adamowskich. Rozłożyłem swoją maszynkę przy studni i wszedłem do domu, czy nie znajdę czegoś do jedzenia. Dom był pusty, ludzie ukryli się przed nami. Znalazłem pod ławą przy ścianie koszyk z jajkami. Wyjąłem ich z kosza ze 12 sztuk i łapczywie wypiłem na surowo. Potem, gdy się czołgałem po śniegu, ulewały misię z ust. Kilkakrotnie podczas całego okresu mojej służby otrzymaliśmy mięsne konserwy z napisem:swinaja tuszonka [duszona wieprzowina]. Były to przemieszane ze smalcem mięsne tłustości, ale wtedy był to rarytas. Raz spałaszowałem taką puszkę w jedno popołudnie i miałem za swoje przez całe miesiące. Sowieci otrzymywali je od USA w ramach tzw. Lend Leasu, ale zaraz na puszkach naklejali fałszywe banderole i dopiero wtedy wydawali je żołnierzom. Bo jakże to, żeby kraj, gdzie wszystkiego tak mnogo pod wodzą wszechmocnego Stalina, miałby sołdatów karmić jakąś amerykańską konserwą? Sołdat dostaje sowieckie konserwy.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska i jej apogeum: krwawa niedziela 11 lipca ’43

Idziemy w słotny dzień przez ogrody, rośnie na grządce kapusta. Kopnięciem nogi oderwaną główkę pod pachę i przez dłuższy czas marszu zjadało się tę główkę razem z kaczanem. Już ponad dobę nie miałem niczego w ustach. Banderowy przeszukują okolicę za nami. Jesteśmy już bardzo głodni, a w oddali, na ośnieżonym polu widnieją kopki snopów kukurydzy. Podskoczył jeden do tych kopek i przyniósł zmarznięte kolby. Rzucamy się na nie i w lesie ogryzamy z tych kolb zmrożone ziarna. Wpadam do chaty, a tam na stole napoczęty chleb. Pod pachę i dołączam do oddalającego się oddziału. Po dziś dzień nie upuszczę z ręki chleba, by go z szacunkiem nie podnieść.

Maszerujemy brzegiem rozlanego Dniestru. Rzucony w rzekę granat powoduje, że się lustro wody zabiela brzuszkami ryb. Nawrzucaliśmy ich sporo do pałatki, ale nie było szansy, by je przygotować do jedzenia. Zmarnowaliśmy ryby, i te z pałatki, i te wywrócone brzuszkami w rzece. Ale przecież ludność, której tyle napłynęło do miasta, też głoduje i bieduje we wszystkim.
Dziś wiele się pisze o zorganizowanych przez Niemców gettach - i słusznie. Ale czy ktoś dziś uwierzy, że w wielu miejscach polska ludność na Kresach też miała swoje getta, wcale nie lżejsze od żydowskich? Nie okalały ich mury ani kolczaste druty. Okalała je czyhająca męczeńska śmierć. Czy to tak trudno sobie wyobrazić warunki egzystencji tysięcy ludzi przez sześć miesięcy w niedużej wołyńskiej wsi Przebraże? W Mielnicy może nawet 10 tys. nie miało gdzie nabyć najprostszego pożywienia, nie miało w zimie czym się ogrzać. Łamano meble na opał, panował powszechny głód. Żadnego lekarza ani skąd nabyć najprostszego leku. Dokuczliwie brakowało soli. W jakże niskiej cenie było wtedy ludzkie życie!

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska: "Naiwnie myślałyśmy, że sól ochroni nas przed Ukraińcami". Wspomina Irena Wesołowska

Jakiś czas po naszym odejściu z Germakówki bestialsko zamordowano pięć miejscowych dziewczynek. Znam to z relacji kilku osób i relacje te są w pełni wiarygodne. Mam je nagrane na taśmie i spisane. Przekazały mi je: Wanda Nagórska z domu Konopska, Łucja Pasałka, Stanisława Szczerba, a ponadto przed wielu laty o wielu szczegółach mówił mi mój wuj, Szczepan Czarnecki - w tym również o mordzie na tych dziewczętach. Wszystkie relacje, z drobnymi różnicami, w najważniejszym są zgodne. Najbardziej szczegółową relacją jest opowiadanie Wandy Nagórskiej. Wedle niej, ona również miała być ofiarą tego mordu, ale udało się jej ukryć za wagonem kolejowym.

To była niedziela. Dziewczęta już dochodziły do stacji kolejowej w Germakówce. Miały odjechać do Czortkowa na jakiś kurs przygotowujący do zawodu. Nagle zza pobliskich budynków wybiegło kilku ukraińskich wyrostków. Był wśród nich również Dmytro Husak, który naigrawał się z rozrzuconych na trawie zwłok Fanci Rappówny. Schwycili dziewczęta pod ramiona i zaczęli prowadzić w głąb wsi. Podobno jakaś polska niewiasta była nawet zgorszona, że te polskie panienki tak się z Ukraińcami pod ramiona prowadzą. Nie mogłem się dowiedzieć, czy one się jakoś broniły, ale przecież nie mogło być inaczej. Zawleczono te dziewczynki do któregoś z domów w pobliżu gminnej rady i tam je zamknięto. Potem zgromadziło się ich wielu i tłumnie gwałcono te prawie jeszcze dzieci; niektóre z nich były naszymi szkolnymi koleżankami, miały po 15-16 lat. Pastwiono się nad nimi bardzo długo, a gdy się już nasycili, bestialsko zamordowali.

Pani Stanisława Szczerba informuje mnie, że matka porwanej Stasi Hegerówny, dowiedziawszy się o porwaniu córki, poszła z rozpaczliwym krzykiem” „oddajcie mi dziecko” do urzędu gminnego. Nikt jej więcej nie widział, nikt nie wie, co się z nią stało.

W kilka tygodni po naszym przeniesieniu do Mielnicy znalazły się tam również moja matka i siostra. Był to jeszcze czas, kiedy co odważniejszym kobietom udawało się dostać do Germakówki po żywność. Przez nie przekazałem wiadomość, która dalej dostała się do Krzywcza - gdzie jestem i że proszę matkę, by się pilnie przeniosła z Nusią do Mielnicy. Dziadek Czarnecki za butelkę samogonu uprosił sowieckiego kierowcę, który miał jechać do Kamieńca Podolskiego, żeby podrzucił matkę z Nusią za Iwanie Puste i w ten sposób w pewne przedpołudnie obie znalazły się w Mielnicy. Życzliwi państwo Szydłowscy przyjęli je na kwaterę i mieszkały tam aż do czasu wyjazdu za San. Byliśmy więc niedaleko od siebie, ja czasami z patrolu oderwałem się na chwilę, by je zobaczyć i podać coś z zaoszczędzonego swego jedzenia. Sprawa była o tyle trudna, że one z domu uciekły w tym, co miały na sobie, bez czegokolwiek do jedzenia, żadnego dodatkowego przyodziewku. W całym miasteczku już na dobre zapanował głód i bieda, więc nawet wyżebranie czegokolwiek było prawie niemożliwe. Wyjście z miasta do okolicznej wsi groziło pojmaniem i męczeńską śmiercią. Myśmy w naszej stołowej mieli też cieniutko, czasami coś na sobie zaoszczędziłem - najczęściej nie jadłem do cieniutkiej zupki chleba - więc się nim z nimi dzieliłem.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska i jej apogeum: krwawa niedziela 11 lipca ’43

Za jakiś czas matce ktoś załatwił za parkiem dorywczą pracę przy opatrywaniu bydła w ukraińskim gospodarstwie, za co przynosiła litr mleka i podkradane krowom otręby. Trochę pomagał im też pan Poluszyński, z którego synem Bolesławem służyłem w jednej drużynie batalionu. Ale i on już nie miał z czego pomagać, z każdym dniem sytuacja stawała się bardziej dramatyczna.

Trwało upalne lato [1944 r.], po sadach wprawdzie rosły na drzewach owoce, ale były oskubywane przez głodujące dzieci, gdy się tylko nadawały do ugryzienia. Za ogrodami płynął leniwie Dniestr, a w nim bogactwo ryb. Ale nie było śmiałka, żeby usiąść na brzegu z wędką albo zaciągnąć sieć. Zewsząd wyzierał paraliżujący strach, dochodziły straszne wieści. W okolicznych wioskach ginęli albo znikali bez wieści ludzie, którzy wierzyli, że jakoś im się uda. Czasem ktoś w rozpaczy wymykał się z oblężonego miasta do swojej zagrody na wsi i ślad po nim ginął. Na przykład 70-letnia staruszka Bilińska, która ukrywała się z rodziną w Borszczowie, poszła do swojego domu w Germakówce. Została zakatowana, zarąbano też siekierą 80-letnią Joannę Cybulską w jej sadzie, gdy zbierała spod drzew spady owoców. Zmasakrowano siostry Kropielnickie, Zofię Masłowską i wiele innych kobiet, które próbowały coś wykraść z domów dla głodujących rodzin.
Myśmy ostrzegali i czasem zawracaliśmy ludzi próbujących się wydostać z Mielnicy, ale wciąż pojawiały się zrozpaczone ryzykantki i nie zawsze się nam udawało zapobiec tragedii. Natomiast nie byliśmy jeszcze w stanie wyruszyć na ratunek poza miasto. Byliśmy w groźnym otoczeniu, często trzeba było biec na skraj miasta, skąd od siedzącego w okopie patrolu przybiegał goniec i alarmował. Wiele razy odpędzaliśmy ogniem podchodzących zbirów i trzeba przyznać, że się nam to dość łatwo udawało. Pamiętam ciemną noc. Jest stan zagrożenia. Cały batalion jest pod bronią. A my we trzech jesteśmy na tzw. czujce. Leżymy w rowie i nasłuchujemy. Jest cicho, żadnego szczeknięcia psa, żadnego ludzkiego głosu, nawet drzewa w parku stoją bez szmeru listowia. Aż tu od dołu, od strony Dniestru dochodzi do nas jakiś brzęk i szurganie czegoś po szosie. Po chwili wyraźnie słychać człapanie końskich kopyt. Z cicha wołamy „stój”, a szurganie i stukanie kopyt nie ustaje. „Stój!” - nadal sunie. Szczęknęły zamki broni - może to powstrzyma. Bez skutku. Oczywiście palce na cynglach, oczy wpatrzone w ciemność, ale nie strzelamy. Dzwonienie żelastwa i stukot kopyt tuż, tuż. Mamy porządnego pietra, ręce się trzęsą, czuję na sobie zimny pot. I nagle zjawia się przed nami samotny koń. Idzie ze spuszczonym łbem, a z karku zwierzęcia zwisający łańcuch z drewnianym kołkiem wlecze się po szosie. Gdzieś się zerwało zwierzę z uwięzi i sobie poszło, by nam napędzić takiego strachu. Ujęliśmy konia i tym łańcuchem uwiązaliśmy do telefonicznego słupa, by nie siał trwogi.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska: "Naiwnie myślałyśmy, że sól ochroni nas przed Ukraińcami". Wspomina Irena Wesołowska

Stale nas męczyło biedowanie ludzi. Sami byliśmy wygłodniali, ale kilka tysięcy snujących się wygłodzonych starców, kobiet, a zwłaszcza dzieci bardzo nas gnębiło. Pewnego ranka Kazik zaproponował, żebyśmy zaczęli coś działać, bo jeśli ludzi nie wymordują ukraińscy nacjonaliści, to zaczną umierać z głodu i biedy. Kazik Berładyn pochodził z Bilcza Złotego nad Seretem, często wspominał o związkach jego rodziny z rodem księcia Sapiehy. Wprawdzie to ja byłem dowódcą drużyny, ale faktycznie tośmy jego słuchali. Był wśród nas najstarszy wiekiem i miał już wiele doświadczenia z pierwszego najazdu Sowietów. Poza tym miał poza sobą jakieś klasy gimnazjum, pochodził z inteligenckiej rodziny, gdy myśmy byli wiejskimi chłopaczkami z kilkoma klasami szkoły powszechnej. Otóż Kazik zaproponował ni mniej ni więcej, tylko zmuszenie Ukraińców do zaopatrywania miasta w żywność. Ba, łatwo to powiedzieć. Po kilkudniowych poufnych rozmowach znaleźliśmy sposób.

Zaczęliśmy od najbliższej miejscowości. Oczywiście, działo się to poza jakąkolwiek wiedzą sowieckiego dowództwa. W sąsiednich Chudykowcach był wodny młyn. Właścicielem był albo byli Ukraińcy. To tym strumieniem, nad którym uratowaliśmy nauczycielki, płynęła na młyńskie koła tzw. młynówka. Nocą podczas patrolu przedłużyliśmy naszą trasę i podeszliśmy pod młyn. Zastukaliśmy w zaryglowane od środka drzwi i ukazał się młynarz. Czy możemy wejść? Podumał chwilkę i - proszu [proszę].- Bo my w takiejsprawie: wiecie, panie młynarzu, że w mieście głodują ludzie? - Ni, niczoho ne znaju [Nie, nic nie wiem]. - A czy wiecie, z czyjego powodu głodują? - Ne znaju [Nie wiem]. - No to pójdziecie z nami, zamieszkacie w Mielnicy tylko dwa tygodnie, to się wszystkiego dowiecie. - Ja niczemu nie winien, ja się do niczego nie mieszam, ja pilnuję swego. - A wiecie, że w mieście głoduje bardzo wielu ludzi, głodują dzieci i ci ludzie też chcieli tylko pilnować swego i też do niczego się nie mieszali. A ich wasi siekierami. - Młynarzu, trzeba ratować ludzi, tam dzieci z głodu umierają. Waszą sprawą będzie dostarczenie do domu Tokarczuka, co to zaraz na skraju mieszka, pięciu korców mąki i o tym nie może nikt się dowiedzieć, bo za to wasi na kolczasty drut i do Dniestru doprowadzą. - A skąd ja wam wezmę pięć korców mąki? Mój młyn ledwie sapie, nikt nie przyjeżdża do przemiału. - A myśmy nie przyszli się targować. Jeśli nie spełnicie naszej prośby, młyna w ogóle którejś nocy zabraknie. Wybierajcie. Żegnamy, panie młynarzu. Mąka ma być za trzy dni.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska i jej apogeum: krwawa niedziela 11 lipca ’43

Dostarczył młynarz - najpierw dwa korce, po paru dniach dowiózł następne trzy. Nocą na podwórze uprzedzonych Tokarczuków podjeżdżał wóz, bez słowa zrzucano worki i w pośpiechu odjeżdżano. Nikt się nie dowiedział, kto to sprawił i kto mąkę dostarczył. Nie mogło to dojść do wiedzy Sowietów, bo byłby wielki kłopot. Dzielono potem tę mąkę jakoś pomiędzy najbardziej potrzebujących - myśmy się do tego nawet nie zbliżali, tylko dyskretnie obserwowaliśmy.

Jeszcze kilkakrotnie takich wymuszeń dokonaliśmy - pamiętam, że jednego razu jesienią był to wóz ziemniaków. Pod koniec 1944 r. byliśmy na tyle umocnieni, że wychodziliśmy z odsieczą do napadniętych miejscowości poza Mielnicę. Wtedy też dopuszczaliśmy się wymuszeń i rabunków. Ale tylko na własne spożycie, bo istniał groźny zakaz jakichkolwiek kradzieży. Jednak zdarzały się sytuacje, że trzeba było ten zakaz omijać. Nawet sowieccy dowódcy, gdy byli z nami, przymykali na to oczy i razem z nami zjadali to, cośmy porwali albo wymusili. Zdarzył się przypadek, że skośnooki Uzbek, który od jakiegoś czasu był w naszym batalionie, podczas akcji znalazł w kufrze ukraińskiego domu butelkę wódki. Od razu znaczną część tej wódki wypił i porządnie się zalał. A do tego podobały mu się jeszcze płyty gramofonowe, które też były w tym kufrze. Wziął biedak te płyty pod pachę i porykując, plątał się po polu. Amy musieliśmy się gwałtownie z tej wsi wycofać. Zauważyłem tego brudasa, podbiegłem po niego i dowlokłem do oddziału. Omal nie kosztowało mnie to utratę życia: Wasianin, nie wiedząc, że ja po niego tylko tam pobiegłem, ustawił nas obu przed szereg i ledwo mu wytłumaczyłem, a koledzy to potwierdzili, że ja po tego Azjatę pobiegłem, żeby go ratować. Kazał mi wstąpić do szeregu, a w tego chłopca ciągle celował automat. Struchleli, milczeliśmy. Zatrzeszczała seria, ale nad głową Uzbeka. To był carski oficer, nie był złym człowiekiem.
Wieś Dźwiniaczka leży zaledwie kilka kilometrów na południe od Mielnicy. Z tej wsi stale podchodzili i próbowali nas dostać. Właśnie południowy skraj miasta był przez nas nieustannie ubezpieczany. Dniem i nocą czuwaliśmy na zmianę, okopani w najprawdziwszych transzejach okopów. Dźwiniaczka była ich siedliskiem i miejscem prób napadu na Mielnicę. Za Dźwiniaczką były zaraz inne wsie, w których co jakiś czas bezkarnie mordowano ludzi. Oni całym obszarem niepodzielnie władali, wprawialisię do coraz okrutniejszego wyżywania się na ofiarach. Im wymyślniejszą torturę zastosował rezun, tym stawał się ważniejszy, otrzymywał nagrody. Toteż np. na polecenie urzędujących ukraińskich gminnych urzędników w Dźwiniaczce ukraiński mąż powiesił własną żonę, bo była Polką. W Dźwinogrodzie, w młynie Ukraińca, na oczach zaprowadzonych tam rodziców, tłumnie gwałcono ich młodziutką córkę, następnie w okrutnych mękach pozbawiono wszystkich troje życia. Nawet dzieci wprawiano do morderczego rzemiosła. Oto w Filipkowcach grupa ukraińskich chłopaczków - jeszcze na dobrą sprawę dzieci - schwytała za ręce polskiego chłopczyka - miał nie więcej niż 7-8 lat -i zaprowadziła na brzeg rzeczki Niczławy. Wcisnęły te ukraińskie dzieci głowę polskiego dziecka do wody i trzymały tak długo, aż skonało.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska: "Naiwnie myślałyśmy, że sól ochroni nas przed Ukraińcami". Wspomina Irena Wesołowska

Zaczęliśmy nakłaniać nasze sowieckie dowództwo Rajwojenkomatu, żeby zrobić wypad na jedną z tych wsi i ukarać zbirów za te bestialstwa. Nasze nalegania odniosły w końcu skutek. Porozumiano się z dowództwem batalionu NKGB i pewnego deszczowego poranka wyruszyliśmy w sile ponad 100 żołnierzy na Dźwiniaczkę. Kiedy zbliżaliśmy się do tej wsi, rozciągnięto nas w tyralierę i na razie posuwaliśmy się - jak się to mówiło - „na cały wzrost”. Po paruset metrach podchodzenia lunęły na nas pociski z maszynowej broni. Padłem na rozmokłą łąkę i przywarłem najciaśniej do ziemi. Tu i ówdzie ozwały się jęki rannych. Padł rozkaz: skokami do przodu, ogień na cerkiew. Zza konarów drzew, w oddali wystawały baniaste wieże cerkwi. To z jednej z nich zajadle bił w naszą stronę pulemiot [karabin maszynowy].

Poderwałem się, podbiegłem parę korków i znów plasnąłem w mokrą trawę. Po mojej lewej stronie biegł Lonio Blum, kilkunastoletni żydowski sierota, który się ostał z pogromu Żydów sprzed dwóch lat. Przylgnął do nas i z czasem zrównał się z nami w służbie. Lubiliśmy go za jego dzielność i z uszanowania tego, co przeszedł. Był chudzinką, więc na stołówce odlewaliśmy ze swoich misek do jego miski po trochę lurowatej zupy i podrzucaliśmy kawałeczki chleba. Lonio zawsze z miłym uśmiechem za to nam dziękował.

CZYTAJ TAKŻE: Rzeź wołyńska i jej apogeum: krwawa niedziela 11 lipca ’43

Poderwaliśmy się znowu, podskoczyłem kilka kroków i zapadłem w trawę. Ale Lonio jakby mnie wyprzedził, podskoczył jeszcze raz i dziwnie pacnął twarzą na ziemię. Podczołgałem się i zobaczyłem z tyłu głowy Lonia dużą dziurę. Bo z tej cerkwi pocisk trafił go dokładnie w środek czoła. Natłukliśmy ich trochę, padło też kilku naszych. Bój trwał niedługo. Bo gdyśmy już byli pośród pierwszych zabudowań, nagle zniknęli. Po prostu rozbiegli się po domach, wielu zniknęło w podziemnych schronach, które po czasie odkryliśmy. NKGB aresztowało cały zarząd gminny, ale co się potem z aresztowanymi stało, nie dowiedzieliśmy się. Mogliśmy zmusić dźwiniackiego Ukraińca do podstawienia wozu dla przewiezienia zwłok Lonia, ale zadeklarowaliśmy sowieckim dowódcom, że go poniesiemy. W szkole znaleźliśmy jeszcze polskie nosze i na nich nieśliśmy na zmianę ciało naszego Żydka Lonia, przez sześć kilometrów. Potem pochowaliśmy Lonia na środku rynku w Mielnicy, wielu z nas płakało nad jego grobem. Nie było na to komendy, ale samorzutnie wystrzeliliśmy w powietrze wiele salw. Każdy z nas czuł, że te salwy nie są na jego cześć, ale są to salwy dla naszego Lonia. Wybili mu całą rodzinę, sam był lekko draśnięty kulą i przeżył. Teraz, gdy mógł szukać schronienia i opieki u sowieckich władz, podjął się z nami obrony śmiertelnie zagrożonej polskiej ludności.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zbrodnia wołyńska: Przetrwać banderowską zagładę. Polacy w Istriebitielnyje Batalionach na Podolu - Portal i.pl