Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ślązacy w Wehrmachcie: Żywoty równoległe II wojny światowej

Adrian Hadasz
Liszkowie - zdjęcie rodzinne. Trzecia od lewej Stefania Erm
Liszkowie - zdjęcie rodzinne. Trzecia od lewej Stefania Erm archiwum rodzinne
- Nie bójcie się mamo, Hitler i tak wygro ta wojna - mówi jeden z synów, Günter. - A tam, nie słuchejcie go mamo, jeszcze bydemy polskie kluski jeść na łobiod - mówi drugi, Hans. Lub po prostu Jan. 

Żywoty równoległe

Był rok 1941, obaj bracia dostali przepustkę z Wehrmachtu. Wrócili do swojego domu rodzinnego na Śląsku, do Katowic, by zobaczyć się ze swoją mamą, Kasią. Z boku wszystko obserwuje 10-letnia wtedy Tereska, ich siostra. Dialog pomiędzy braćmi wydał jej się bardzo dziwny, obaj w końcu walczyli po tej samej stronie i w tej samej armii. Ba, byli ze sobą raczej zżyci - przeżyli przecież wspólnie dzieciństwo, a różnica wieku pomiędzy nimi wynosiła dwa lata. A jednak Günter czuł się Niemcem a Hans Polakiem.

Chyba niemożliwym do wyobrażenia jest już dziś uczucie, które towarzyszyło mamie, przygotowującej wtedy dla swoich synów obiad. Mamie, która słyszała ich przekomarzających się o to, kto wygra wojnę. Takie sytuacje na Górnym Śląsku nie były jednak czymś wyjątkowym.

Volkslista

Gdy Niemcy weszli na Górny Śląsk w 1939 roku, potraktowali tutejsze ziemie jako swoje. Polska część regionu została przyłączona do III Rzeszy jako rejencja katowicka, po czym przystąpiono do wysiedlania ludności polskiej oraz stosowania wobec niej terroru. 4 marca 1941 na podstawie dekretu Heinricha Himmlera wprowadzono na tych terenach volkslistę, czyli niemiecką listę narodowościową, dzielącą mieszkańców na cztery kategorie.

Jedynkami byli czyści rasowo Niemcy, którzy aktywnie wspierali hitlerowców. Dwójkę dostawali Niemcy bierni politycznie. Trójkę - osoby zaliczane przez Niemców jako częściowo spolonizowane, w tym właśnie najczęściej Ślązacy. Czwórkę - osoby pochodzenia niemieckiego, które całkowicie się spolonizowały. Następną kategorią było już tylko P, czyli "Polak".

Na podstawie volkslisty decydowano o powoływaniu do armii i przyznawaniu niemieckiego obywatelstwa. Osoby zaliczone do kategorii pierwszej i drugiej dostawali je bezterminowo, osoby z kategorii trzeciej na dziesięć lat, zaś ci z grupy czwartej - tylko w drodze wyjątku. Volkslistę musieli podpisywać prawie wszyscy. Odmowa wiązała się z wywózką do obozu koncentracyjnego, a od drugiej połowy 1944 roku z karą śmierci. Takie osoby na represje narażały jednak nie tylko siebie, ale także całe swoje rodziny.

Powołanie do Wehrmachtu

Juliusz Szaflik volkslisty nie podpisał. Prawdopodobieństwo, że zostałby zakwalifikowany nie do grupy trzeciej, tylko do czwartej, było bowiem duże - jak pisał, czuł się co prawda Ślązakiem, ale jednocześnie również bardzo mocno Polakiem. Mimo to, dostał on powołanie do Wehrmachtu - jako Polak, wbrew obowiązującemu wtedy prawu niemieckiemu, co w pierwszych latach okupacji było niezwykle rzadkim przypadkiem. Historię swojej wędrówki pan Juliusz opisał w swojej publikacji, pt. "Polak w Wehrmachcie. Byłem niemieckim żołnierzem I Batalionu 190. Pułku 62. Dywizji Piechoty".

- Z mojej rodziny do Wehrmachtu wzięli moich kuzynów, Stanisława i Franciszka Rabsztyna. Jeden już po wojnie nie wrócił - opowiada 85-letnia dziś Stefania Erm, która miała wtedy 9 lat. - Niemcy na początku brali tylko te młodsze roczniki, ktoś w końcu musiał tu zostać pracować - kopalnie, huty i tak dalej. Mój ojciec, Emanuel, był urodzony w 1904 roku. Dostał trójkę na volksliście. W 43. roku polityka się jednak zmieniła i zaczęto brać kogo się dało, wtedy też mój tata dostał powołanie. Wysłali go na wschód, był bodajże gdzieś nad Prypecią. W 44. roku mama dostała wiadomość, że zaginął. Została sama z trójką dzieci, a ja byłam najstarsza, bo miałam wtedy 11 lat. Moja mama nie mogła wiedzieć czy wróci, więc zaczęła się rozglądać za jakąś pracą. Zatrudniła się w jakimś hotelu, co było sukcesem, bo dawniej kobieta na Śląsku nie mogła za bardzo pracować. To ojciec zarabiał, a matka opiekowała się domem - i to było święte prawo. Które wojna potem zmieniła.

- Teraz może się to wydawać trochę niezrozumiałe, ale bardzo dużo matek zostało wtedy same z dziećmi. Pamiętam, że wśród osamotnionych kobiet była wtedy moda na to, by chodzić do wróżek, pytać się co będzie dalej. I raz moja mama wróciła radośnie od jednej, mówiąc nam, że z kart wyszło, że ojciec żyje.

Wróżba się sprawdziła.

- Ojciec jesienią 45. roku wrócił. Okazało się, że dotarł pod samą Moskwę, po czym wzięto go do niewoli rosyjskiej. Wysłali go do obozu pracy, robił w jakiejś hucie. Był już wtedy po czterdziestce i po pewnym czasie zachorował na zapalenie płuc. Miał szczęście, bo dostał się na pierwszy transport.

- Mojego ojca, Józefa, też wzięli do Wehrmachtu - opowiada Stefan Maruszczyk, którego rodzina również mieszkała wtedy na Śląsku. - Każdego Ślązaka brali. Jakby się pan nie zgodził, to czekały ogromne represje. Albo Auschwitz, albo tak zwana pierwsza faza, czyli Mysłowice.

Józef Maruszczyk służył w wojskach lotniczych, jako strzelec pokładowy.

- Zestrzelili go nad Kaukazem - mówi pan Stefan. - Z przekazów mojego ojca wynika, że to był rok 44. Zaopiekowali się nim zwykli wieśniacy. Był ranny w rękę, zresztą do końca życia miał ją już sztywną. Potem Wehrmacht dotarł do niego i znowu go wcielili, ale niedługo później odesłali na rehabilitację do Wrocławia. Na front jako tako już nie wrócił, chociaż dostał się potem do jednostki nawigacyjnej.

- Wie pan, nie potrafię tylko zrozumieć jednej rzeczy. Jeżdżę dużo po Polsce i bardzo często spotykam się z opinią, że Ślązacy trzymali z Niemcami. Przecież to nieprawda! Ludzie nie rozumieją, że oni nie mieli wyjścia. Co mieli zrobić? Znam historię pewnego człowieka, nazwijmy go Walenty P., który nie chciał iść ani do armii niemieckiej, ani nie chciał dla nich pracować. Nie chcę ujawniać nazwiska, bo może sobie tego nie życzyć, on lub jego rodzina. W każdym razie - opowiadał, że część Niemców mieszkających wtedy na Śląsku już w przeddzień ataku wywieszało do okien swastyki. Nie wszyscy, ale ta część, która uległa wojennej propagandzie. Walenty powiedział, że w życiu nie pójdzie do Wehrmachtu, bo czuje się Polakiem. Ślązakiem, ale polskim. Więc udawał: że głuchy, że z chorobą psychiczną. W końcu go wzięli na badania, które wykazały, że symuluje. Wysłali go na dwa tygodnie do obozu przejściowego, do Mysłowic, taki jakby przedsionek Auschwitz. Co ciekawe, mówił, że jedzenie było super - według jego relacji „jak na weselu". Był jednak pod stałą obserwacją, w celi z pryczą, gdzie mógł jedynie leżeć. Jak mu się zachciało, to nie mógł pójść do toalety. Miał ściśle wyznaczone na to godziny i strażnika nic więcej nie obchodziło. Mówił, że po tygodniu walił w drzwi swojej celi i błagał o to, by go wzięli do tego Wehrmachtu, bo dłużej tej tortury psychicznej już nie wytrzyma.

Wstyd

Niesłuszny. Na szczęście ostatnie znane wydarzenie, w którym ktoś użył „dziadka z Wehrmachtu" w znaczeniu pejoratywnym miało miejsce dekadę temu. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że dojrzeliśmy do tego, by mówić o naszej historii bez skrępowania i nadmiernych emocji - tak, jak powinno się to robić. Po to, by przedstawić prawdę.

- Pokoleniu urodzonemu na przełomie wieków XIX i XX na Górnym Śląsku przyszło niespodziewanie żyć w kilku państwach. Niekiedy nawet trudno było Górnoślązakowi z tej epoki nadążyć za zmianami obywatelstwa, języka urzędowego, nazewnictwa w najbliższym otoczeniu, ponieważ następowały one już nie wraz z mijającymi stuleciami czy dziesięcioleciami, ale co kilka lat. Ludzie z jednego pokolenia mogli być zarówno w Cesarstwie Austriackim, Królestwie Prus i Cesarstwie Niemieckim, jak i potem w republice Czechosłowackiej, Rzeczypospolitej Polskiej, Rzeszy Niemieckiej, zarówno tej "weimarskiej", jak i w nazistowskiej Trzeciej Rzeszy, by w końcu powrócić do Polski, ale nie tej samej, a tzw. ludowej, potem zwaną Polską Rzeczpospolitą Ludową. W każdym z tych państw albo tracili obywatelstwo, albo na powrót je otrzymywali, wielokrotnie oskarżani byli z tego powodu o zdradę, albo uzyskiwali na drodze aktu łaski lub amnestii rehabilitację za czyny niepopełnione z ich wolnej woli, a tym bardziej z ich winy - pisze profesor Uniwersytetu Śląskiego Ryszard Kaczmarek we wprowadzeniu do książki pt. "Górnoślązaków żywoty równoległe", która stanowiła katalog wystawy historycznej o tym samym tytule z 2012 roku w Muzeum Śląskim w Katowicach.

Większość mężczyzn była co prawda zmuszona do tego, by wstąpić do Wehrmachtu, ale byli też tacy, którzy szli dobrowolnie. Przeważało podpisywanie volkslisty pod przymusem, z obawy o życie swoje i swoich bliskich, byli jednak też tacy, którzy z nowego obywatelstwa... byli zadowoleni.
- Są tacy, którzy idą z falą. Wstępują nawet do SS - opisują w książce "Pierony. Górny Śląsk po polsku i niemiecku. Antologia" autorzy, Dariusz Kortko oraz Lidia Ostałowska.

O patriotycznej różnorodności Ślązaków mogą świadczyć też losy wielu rodzin. W czasach II wojny światowej były one często podzielone - chociażby jak w opisanej wyżej historii o dwóch braciach, czujących inną przynależność narodową. Innym przykładem może być ślub ich matki, Kasi, mający miejsce w roku 1920, który odbywał się w tym samym dniu co ślub jej siostry, Klary. Klara była nauczycielką języka polskiego, Kasia zaś czuła się bardziej Niemką. Sama ceremonia ślubna odbywała się w języku łacińskim - jednak chór dla Kasi śpiewał po niemiecku a dla Klary po polsku. Pomiędzy siostrami nie istniała żadna wielka animozja na tym punkcie - była to po prostu osobista preferencja i nikt nie miał nikomu tego za złe.

Mając to wszystko na uwadze ważne jest, by pamiętano o tym, że wojna nie jest czarno-biała. Nikt z naszego pokolenia nie ma prawa oceniać wyborów ludzi, którzy uczestniczyli w drugiej wojnie światowej i tego, kim się czuli pod względem tożsamościowym. Część z nich była politycznie obojętna i poszła do wojska, bo musiała. Część to byli młodzi chłopcy, chętni „zaznania przygody".
- W armii niemieckiej, jak w każdej armii, byli ludzie prawi i szuje różnego autoramentu, a na polach bitew zdarzają się rzeczy straszne. Na moje szczęście, jednostka w której służyłem, nie trafiła do najgorszych miejsc bitewnych, a służący w niej żołnierze byli w znakomitej większości przeciętnymi Niemcami a nie ortodoksyjnymi hitlerowcami - pisze Juliusz Szaflik.

Ślązacy po wojnie

Nie można też zapominać o tym, co działo się ze Ślązakami kiedy druga wojna światowa się skończyła. O tzw. Tragedii Górnośląskiej, mającej miejsce w latach 1945-1948 i o prześladowaniach przez nowe władze tych, którzy służyli w Wehrmachcie. Wszystko to spowodowało rozwój pewnej nieufności do obcych osób. Poza kręgami rodzinnymi, większość ludzi, którzy przeżyli wojnę, nie chciało o niej opowiadać.

- Na pewno jest ku temu sporo powodów. Posłużę się tutaj pewnym przykładem: jedna z osób, która wróciła z Kazachstanu opowiadała mi, jak po zwolnieniu z deportacji wszystkich skazanych przewieziono do obozu filtracyjnego w Mysłowicach. Tam przebywali na tak zwanej obserwacji przez czternaście dni. Następnie ustawiono ich na placu i wyszedł do nich radziecki oficer, który długo stał i tylko patrzył, a potem położył palec na usta i pogroził palcem. To wystarczyło, że ta pani milczała przez pięćdziesiąt lat. Myślę, że dotyczyło to większości wracających z deportacji czy z obozów koncentracyjnych. Poza tym było wiele innych, bardziej prozaicznych powodów tego milczenia. Nie należy zapominać, że PRL był państwem policyjnym. Dzisiaj ci ludzie też milczą, bo wolą dmuchać na zimne i nie narażać już swoich dzieci czy wnuków. Ślązacy wciąż są niestety traktowani podejrzliwie - opowiada w rozmowie z 2015 roku z Tygodnikiem Regionalnym „Nowiny" Marian Kulik, publicysta „Jaskółki Śląskiej", którego rodzinę okres ten dotknął osobiście.

Każdego z moich rozmówców pytam o tę kwestię.

- Jak się wojna skończyła w 45. roku to ja miałem wtedy sześć lat - opowiada Stefan Maruszczyk. - Jak to dzieci, byliśmy ciekawscy. Jednak za każdym razem kiedy pojawiał się temat wojny moi rodzice zaczęli patrzeć czy nie jesteśmy gdzieś w pobliżu. Mama mówiła do ojca "uważaj na dzieci". Po wojnie roiło się od szpicli, którzy chodzili i nasłuchiwali. Dlatego przez długi czas to wszystko było tajemnicą. Dopiero jak miałem jakieś dziewiętnaście lat ojciec zaczął mi opowiadać o tym, co przeżył.
- Do kiedy trwało takie przerażanie związane z mówieniem o tych rzeczach? - dopytuję.
- Przerażenie trwało cały czas - odpowiada pan Stefan. - Ba, ludzie boją się do teraz.

- Ja osobiście nigdy nie miałam problemu z rozmawianiem o tym, co przeżyliśmy. O tym, że miałam braci w Wehrmachcie. Albo że jak ruscy przyszli, to nas wzięli wszystkich całą rodziną do lagru, bo mieliśmy dwójkę na volksliście - wspomina Teresa Czornik. - Ale prześladowania potem też jeszcze były. Pamiętam, że miałam problem z tym, żeby mnie przyjęli do szkoły. Nie chcieli, bo miałam dwóję i traktowali mnie jak Niemkę. Potem się to już chyba zmieniło, ale i tak musiałam iść pracować, pomagać mamie, więc mam w sumie skończone tylko sześć klas.

- Według mnie powinno się o tym rozmawiać. Ja uważam, że Ślązacy byli bardzo pokrzywdzeni, do dzisiaj zresztą - mówi Stefania Erm. - Trzeba być historycznym nieukiem, by wytykać komuś „dziadka z Wehrmachtu". W mojej rodzinie byli Ślązacy-Polacy. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że po 123 latach niewoli zachowali polską mowę? Albo to: w 45. nasze mieszkanie zostało zdemolowane. Bardzo dużo rodzin niemieckich, które widziały co się dzieje, zaczęło uciekać. Nasi sąsiedzi. Siłą rzeczy zostało dużo pustych mieszkań, jednak mojej mamie nawet do głowy wtedy nie przyszło, by jakieś z nich zająć - bo to nie było jej. Więc ratowaliśmy to nasze, zdemolowane, a zimno było jak diabli. I właśnie tacy byli Ślązacy. Ale i tak mówi się tylko o Wehrmachcie, tak jakby większość ludzi stąd chciała tam być z własnej woli. Po wojnie bardzo się ich gnębiło. To przez takie rzeczy istnieje niechęć do opowiadania o tych czasach.

Po drugiej stronie

- Nasza rodzina pochodziła z Zagłębia i przed wojną jej członków powoływano do Wojska Polskiego - wspomina 83-letnia Alicja z Katowic. - Granica przechodziła między Szopienicami a Sosnowcem. Wtedy Zagłębie nie było traktowane jako część Śląska, mimo tego, że byliśmy bardzo blisko siebie. Nas postrzegano jako Polaków a ludzi na Śląsku jako pochodzenia niemieckiego. My, za tą granicą, w Sosnowcu, Będzinie i Dąbrowie, byliśmy traktowani zupełnie inaczej. Pamiętam, że nawet kartki żywnościowe znacząco się różniły między sobą. U nas przyznawano mniejsze racje, które były również gorszej jakości.

- Brat mojego ojca był kapitanem lotnictwa w Wojsku Polskim. Jak wybuchła wojna skierowano go na Wyspy Brytyjskie. Jego eskadra stacjonowała w Anglii. Zginął w czasie wojny, jego samolot został zestrzelony nad Hamburgiem. Za to brat mojej mamy służył w polskiej kawalerii. Pamiętam jeszcze jak byłam u babci i przyjechał na takim pięknym koniu, z wielką szarfą. Śliczny, niezapomniany widok - mówi Alicja. - Jak wojna wybuchła miałam pięć lat. Pamiętam jeszcze przedzielone na pół tramwaje, połowa dla Niemców i połowa dla Polaków. U nas był niewyobrażalny ścisk, a druga połowa wagonu była prawie zupełnie pusta. Ale nie mogliśmy tam pójść, nie było możliwości. Dzisiaj coś takiego jest nie do wyobrażenia.

- Volkslista? U nas ten temat prawie nie istniał. To znaczy nagabywano moją babcię żeby ją podpisała, ale tego nie zrobiła. Z naszej rodziny była to jedyna osoba, którą zmuszano do podpisania volkslisty, całą resztę traktowano jako Polaków.

Zaraz po wojnie 19-letnia Alicja przeprowadziła się do Katowic, gdzie dostała nakaz pracy.

- Relacje pomiędzy mną a rodowitymi Ślązakami były poprawne. To znaczy traktowali oni obcych z pewną rezerwą, pewnie bali się trochę wspominania o swojej przeszłości. Ale wbrew obiegowej opinii nigdy nie było między nami żadnych większych konfliktów. Ja nikomu nie dawałam odczuć jakiejkolwiek niechęci i sama też jej nie odczuwałam.

Jedna z najciekawszych historii dotyczących Ślązaków w czasie II wojny światowej dotyczyła byłego dyrektora Radia Katowice, Stanisława Ligonia, który pracował wtedy dla radia BBC.

- Ligoń od 40. do 47. roku znajdował się w Jerozolimie - opowiada Wojciech Pacula, pasjonat historii i redaktor Radia Katowice, autor cyklu "Korepetycje z historii". - Znalazł pracę i środki do życia w radiu BBC. Te tereny należały wtedy do brytyjskiej strefy mandatowej. Cała historia tyczy się marszu niemieckiego Afrika Korps w roku 1942 w stronę Kairu, słynna bitwa pod El Alamein. Znam to wszystko z opowieści i fragmentów wspomnień rodziny Ligonia, nie zachowały się bowiem za bardzo jakiekolwiek dokumenty. Według tych właśnie opowieści Ligoń mówił do mikrofonu, a w hełmofonach w czołgach żołnierze łapali stacje radiowe, najczęściej właśnie BBC. Po niemieckiej stronie frontu też go słyszano. Przypominam jeszcze raz, że był to rok 42., bo to o tyle ważne, że armia Andersa wyszła wtedy z sowieckiej Rosji i maszerowała przez Iran, Irak i Syrię, czyli tereny, na których radio również można było odbierać. Ligoń podczas pracy ponoć pozwalał sobie czasem wtrącać coś śląską gwarą. Taki był - tłumaczy Pacula.

- Miał zatem w roku 42. do kogo mówić, tam, z Jerozolimy, na falach radia BBC. Najpierw swoje komunikaty kierował w domyśle do żołnierzy Andersa. W tym czasie Erwin Rommel cały czas przesuwa się w stronę Kairu. Ligoń, wiedząc że nadchodzi ofensywa i że Kair jest zagrożony, wystosował wtedy ponoć odezwę do Ślązaków, znajdujących się w Afrika Korps. Zastrzegę tutaj niestety, że tylko „ponoć", bo jako dziennikarz nie dysponuję źródłami, a jedynie skrawkami pewnych wypowiedzi. Miał powiedzieć, cytuję: „Chopy, rzućta ta giwera, pódźcie na naszo strona. My tu czekomy, polskie wojsko tu jest!".

- Wiedział co mówi. Ślązacy słyszeli w końcu swojego człowieka. Być może niektórzy pamiętali go z wystąpień radiowych w roku 38. lub 39. w Radiu Katowice. Zdarzało się, że kilkudziesięcioosobowe grupy przekraczały front na angielską stronę. Poproszono Ligonia do obozu, by przeprowadzał rozmowy z dezerterami i pomagał przy ich weryfikacji. Anglicy proponowali Ślązakom przejście do wojska polskiego, ale pod zmienionym nazwiskiem. Niemcy byli bardzo skrupulatni, więc gdyby złapano takiego dezertera podczas jakiejś potyczki i zrobiono z niego jeńca, posiadanie takiego samego nazwiska jakie się posiadało w Wehrmachcie byłoby wyrokiem śmierci nie tylko dla niego, ale możliwe że również dla całej jego rodziny. Starano się więc przed tym zabezpieczyć, a Ligoń pomagał rozpoznać tych ludzi. Mogło się przecież zdarzyć, że wśród dezerterów ukryli się też niemieccy szpiedzy.

- Wiemy, że podczas bitwy pod Monte Cassino spora grupa, licząca blisko tysiąc ludzi, znalazła się wtedy w wojsku Andersa dołączając do niego wcześniej, w Afryce. To byli Ślązacy. Którzy, ważne by o tym wspomnieć, nie musieli wcale przechodzić do polskiego wojska, mogli zostać w obozie jenieckim. Wysłano by ich do obozu internowania i spokojnie przeżyliby wojnę, ponieważ już na początku 44. roku wiedziano, że Hitler nie ma większych szans na zwycięstwo. Ale oni i tak chcieli pomóc.

Pora obiadowa dobiegła końca. Przepustka też. Obaj bracia wrócili do Wehrmachtu, do swoich jednostek. Hans nie mógł jednak przeboleć walki dla hitlerowców. Szukał okazji na to, by zdezerterować, jednak plan ucieczki musiał być przemyślany.

Jak opisuje Tomasz Borówka, redaktor Dziennika Zachodniego i historyk, w swoim artykule sprzed piętnastu lat dla Trybuny Śląskiej:

„Dla Ślązaka, wcielonego podczas II wojny światowej do niemieckiego wojska, zmiana frontu nie była wcale łatwa, a jej dokonanie wcale nie musiało oznaczać końca kłopotów. Przede wszystkim, żołnierz w niemieckim mundurze, który usiłował się poddać któremukolwiek z aliantów, nie zawsze mógł liczyć na spokojne powędrowanie do niewoli. Niestety, większość armii państw walczących w II wojnie światowej zapisała wówczas sporo niechlubnych kart swojej historii. Niebranie jeńców na froncie wschodnim było częstym zjawiskiem, tak po stronie niemieckiej, jak i radzieckiej. Istnieje relacja wzmiankująca o tragicznych losach grupy kilkunastu Ślązaków, którzy po zbiorowej ucieczce do Rosjan zostali przez nich wzięci na przesłuchania, po czym rozstrzelani."

„Jeżeli jednak Ślązakowi dopisało szczęście i »bezboleśnie« został w końcu jeńcem, miał wreszcie szanse znalezienia się w szeregach polskiej armii, tak na Zachodzie, jak i na Wschodzie. Obie bowiem gorączkowo potrzebowały rekrutów. W obydwu jednak stosunek dowództwa, zwierzchników i kolegów do byłych wehrmachtowców był dwuznaczny: z jednej strony, ceniono ich jako wyszkolonych żołnierzy, z drugiej – często nie obdarzano pełnym zaufaniem."

„Przyjęcie do polskiego wojska poprzedzały przesłuchania przez kontrwywiad, co może się wydawać oczywiste, gdyby nie niska, jak okazało się zaraz po wojnie, skuteczność tego »sita« . Wśród jeńców, którzy zgłosili się w szeregi PSZ, wielu po wojnie zadeklarowało niemiecką narodowość. Melchior Wańkowicz wzmiankuje o tragicznym epizodzie, kiedy to dwóch takich »ochotników« zabiło na patrolu swego oficera i z powrotem przeszło do Niemców. Jak opisywał Wańkowicz, wywodzili się oni z przedwojennej niemieckiej mniejszości, znali polski nie gorzej od rodowitych Polaków i w oczach przełożonych prezentowali się zapewne lepiej od szczerych, lecz prostych chłopców ze Śląska czy Pomorza, którzy szczerze pragnęli bić teraz Hitlera, ale mówili gwarą, a czasami i po niemiecku."

„Ślązacy nieraz zatem budzili niechęć i podejrzenia wśród swych polskich towarzyszy broni. Jak wspominał Romuald Kobecki, uczestnik walk II Korpusu we Włoszech, »któryś z dowódców powiedział, że musimy na to przymknąć oczy, bo są nam potrzebni, ale po wojnie rozpatrzy się wszystko i osądzi«. Ale była i druga, jaśniejsza strona medalu. Armia Adolfa Hitlera »produkowała« bowiem żołnierzy, których umiejętności i wyszkolenie długo stały na najwyższym poziomie. Inny żołnierz II Korpusu, Bohdan Tymieniecki, tak pisze o swoim spotkaniu ze Ślązakami:

»Przyjechali nad ranem, wyładowano ich w naszym szwadronie i zaraz służbowy odprowadził ich do dowództwa.

- Panie poruczniku, oni wszyscy Ślązacy, słabo mówią po polsku, wszyscy z Afrika-Korps. (...)

Przeszedłem przed frontem. Prezentowali się świetnie. Młodzi, wysocy, wysportowani. Zacięte twarze, oczy nic nie mówiące. Jak automaty. Spytałem pierwszego:
- Nazwisko?
- Tomczak.
- Jaki oddział?
- Hermann Göring Panzerdivision.

- Mnie to wystarczyło. To był żołnierz najwyższej szkoły w świecie. Zapomniałem o bólu głowy. Do tego żołnierza śmiała mi się dusza.«"

Okazja w końcu nadarzyła się Hansowi w roku 1944, kiedy to walczył pod Monte Cassino. Udało mu się uciec do armii generała Andersa, gdzie spędził resztę wojny. Choć sam lubił podobno opowiadać trochę barwniejszą niż w rzeczywistości historię.

- Miał niesamowity dar opowiadania - mówi Teresa Czornik. - Potrafił wszystkich zaciekawić.

- I co było dalej? - pytała się jego podekscytowana i zniecierpliwiona wnuczka.

- Wiesz, to było tak... chciołżech uciec do Andersa, ale nie było za bardzo jak. Musiołch poczekać aż bydzie noc i po cichutku się wymknąć. Razem z grupką przyjaciół przemkliśmy przez straże. Już widzemy w oddali stacjonujące wojsko Andersa... i wtedy nos chycili.
- Chycili?
- Ja, chycili. Szwaby. Zamkli nos wszyskich w celach, a potem przewieźli na sąd.
- Jak to?
- No tak to, godom ci przeca. Sąd trwoł krótko. Kozali nos wszyskich, dezerterów, rozstrzelać.
- Ale ty przecież żyjesz! Siedzisz tu i opowiadasz mi to wszystko!
- No to przeca chca ci opowiedzieć do końca. Skazali nos na rozstrzelanie. Siedziołch w celi parę dni, a potem po mje przyszli. Łotwierają drzwi. Jeszcze sie myśla, że może wto mje uratuje, ale nie. Ręce związane i mje we trzech prowadzą na plac. Słońce mje oślepiło, że żech na początku nic nie widzioł. Ale potem żech dojrzoł. Stoło takich sześciu z karabinami. Pytają sie mje czy chca mieć zawiązane oczy. Odpowiadom, że nie, że byda patrzył skurwysynom prosto w twarz.
- Celował w ciebie pluton egzekucyjny?
- Ja. Przeżegnołch się w myślach i czekom na odgłos wystrzałów. Widza, że oficjer już mo ręka w górze. Nagle idzie mu ona w dół i krzyczy "Feuer". I...
- I co? No mów!
- ...i wtedy żech się obudził.

Tych przestępczyń szuka policja. Poznajecie? Oto nazwiska

BMW=Będziesz Miał Wypadek. Czy to sprawiedliwy osąd? ZOBACZ

KLIKNIJ PONIŻEJ I POBIERZ
500 ZŁ NA DZIECKO WNIOSKI + FORMULARZE

KLIKNIJ W OBRAZ I ZOBACZ JAK PRAWIDŁOWO WYPEŁNIĆ WNIOSEK W PROGRAMIE RODZINA 500 PLUS

Wielka woda 1997. Zobacz niezwykły dokument multimedialny, który przygotowaliśmy z okazji 20-rocznicy wydarzeń z lipca 1997 roku. Archiwalne filmy, zdjęcie i teksty. Zachęcamy, by oglądać w trybie pełnoekranowym komputera.

Mistrzowie Handlu woj. śląskiego - finał plebiscytu Dziennika Zachodniego
Wielka Gala Mistrzów Handlu ZOBACZ ZDJĘCIA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!