Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek „Punisher” Piotrowski - wojownik i artysta sztuki walki

Anita Czupryn
Marek Piotrowski: Walkę o życie toczę każdego dnia. O powrót do pełnej sprawności
Marek Piotrowski: Walkę o życie toczę każdego dnia. O powrót do pełnej sprawności Tomasz Hołod
Mówią o nim: „Był i wciąż jest moim idolem”. Przyznają, że w młodości swoje pokoje mieli wytapetowane plakatami z jego zdjęciem. Mówią: niezwyciężony. Wojownik. Nauczyciel. Mistrz. Żywa legenda. Marek Piotrowski

Nie trzeba szukać pretekstu, aby pisać o Marku Piotrowskim, 9-krotnym mistrzu świata w kick-boxingu, a jakby tego było mało, to i karatece z czarnym pasem, i bokserze, który stoczył 21 zawodowych walk bokserskich i żadnej nie przegrał. O sportowcu, którego pokochali kibice - i nie tylko kibice - na całym świecie.

Ale ten pretekst wydarzył się właśnie w sposób naturalny. Oto kilka dni temu, po przegranym z Niemcami meczu o trzecie miejsce na igrzyskach olimpijskich w Rio, Piotr Wyszomirski, bramkarz reprezentacji Polski w piłce ręcznej, udzielając dziennikarzowi TVP nasyconego nieprawdopodobnymi wręcz emocjami wywiadu powiedział: „Przychodzi w życiu człowieka czas, kiedy dźwiga krzyż naciągnięty bólem, cierpieniem, niespełnionymi marzeniami, brakiem radosnych perspektyw. Często ten krzyż go przygniata, ciężko jest wtedy wstać, znaleźć sens dalszej egzystencji. Ale ja ci mówię, wstań i walcz. To twoje życie, twój największy skarb”.

Wyszomirski na swoim profilu na Facebooku napisał, że „to słowa wielkiego wojownika i mojej wielkiej inspiracji - pana Marka Piotrowskiego, 9-krotnego mistrza świata w kick boxingu, mistrz świata amatorów, zdobywcy Pucharu Świata”. I zwrócił się do Marka Piotrowskiego bezpośrednio: - Panie Marku, jest pan niesamowitą osobą, posiadającą wielką mądrość życiową! Poznajcie historię Pana Marka oglądając film na YouTube, pt. „Wojownik”! Kłaniam się nisko i przepraszam, że nie powiedziałem, że cytuję pana! Niech się pan stanie inspiracją dla innych ludzi!”

Historia Marka Piotrowskiego była już wielokrotnie opisywana. Jacek Bławut w 2007 roku nakręcił o nim film pt. „Wojownik”. Znalazły się w nim liczne relacje świadków, zawodników, przeciwników, fragmenty największych walk, jakie Piotrowski stoczył w Ameryce z niezwyciężonymi mistrzami kick-boxingu, a także sceny, w których mama Marka Piotrowskiego czyta listy, jakie syn pisał do domu zza oceanu. Listy niezwykle intymne, chwytające za serce, zmuszające do pogłębionej refleksji. Nad życiem. Nad istotą człowieczeństwa. Nad życiowymi wyborami, w których każdemu z nas przydarzają się momenty chwały i momenty porażek.

Marek Piotrowski był idolem facetów mojego pokolenia - pokolenia czterdziestolatków, zafascynowanych filmami z Bruce’em Lee i innymi mistrzami sztuk walki. Ale to tylko część prawdy. Drugą, być może istotniejszą część wskazał właśnie Piotr Wyszomirski - wciąż jest inspiracją. Dla nas wszystkich, którzy każdego dnia, a czasem nawet po kilka razy dziennie zmagamy się z opresyjnym życiem.

Dzwonię do Marka Piotrowskiego, który od 2002 roku, odkąd wrócił do Polski, mieszka w swojej rodzinnej miejscowości Dębe Wielkie. Co dziś robi? Jak żyje? Już na początku rozmowy ostrzegł mnie, że ma trudności z mową, proponuje kontakt przez mejla. 8 lat temu, w filmie „Wojownik” Marek Piotrowski powiedział, że nigdy oficjalnie nie zakończył swojej sportowej kariery. Powiedział, że chciałby jeszcze stoczyć bitwę, która byłaby ważna dla niego.

18 sierpnia 1988 roku Marek Piotrowski ma 24 lata i właśnie wylatuje z kraju. W kieszeni ma 70 dolarów. Na warszawskim Okęciu żegna się z rodzicami. Jego mama powie później: „Zostawił tu wszystko co kochał”. On żegna ją słowami: „Będę mistrzem świata zawodowców”. Czy czasem sięga jeszcze pamięcią do tamtego dnia? Jak mówi, leciał do Stanów po tytuł, który był konsekwencją jego drogi. W Polsce zdobył już wszystko. Ale zdobywanie tytułów nie było jego celem. Celem, jak powie, było doskonalenie własnych umiejętności. Marek leci do Chicago na zaproszenie Andrzeja Janusza, który zostaje jego pierwszym menadżerem. Rozpoczyna treningi, czeka na moment i on się nadarza 1 października tego samego roku - pierwsza walka z Bob’em Handeganem, którego nokautuje w czwartej rundzie. Dwa miesiące później kolejna walka - z Neil’em Singeltonem i znów zwycięstwo Marka. I kolejne walki, i kolejne zwycięstwa. Chicagowska Polonia szaleje. Marek staje się ich bożyszczem. Po każdej z walk wstają, w uniesieniu śpiewają mu „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Sto lat”. Cały zawodowy świat boksu i kick-boxingu otwiera oczy ze zdumienia - kim jest ten Marek Piotrowski, o którym nikt wcześniej nie słyszał? Ludzie, którzy oglądali jego walki niezmiennie mówią, że niewiele sobie robił z tych zachwytów i aplauzów. Piekielnie skoncentrowany, z ogromną determinacją wykonywał swoje: trenował, walczył, za każdym razem doprowadzając swój kunszt na coraz wyższe poziomy.

Nadchodzi moment, w którym staje do walki o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych organizacji PKC, z niepokonanym dotychczas Rick’iem Roufusem, Roufus był wręcz uwielbiany przez młodych Amerykanów: bożyszcze, celebryta, gwiazdor, przegrywa, nie potrafi zrozumieć, co się stało. Pozostaje w szoku. Oto, Polak, emigrant odbiera mu tytuł, detronizuje go. Marek Piotrowski zaczyna być obsypywany propozycjami walk. Walczy tylko z najlepszymi.
Monika Lewinska i Bogdan Węgrzynek w biograficznym artykule o Marku Piotrowskim szczegółowo opisali walkę Piotrowskiego z championem Don’em „The Dragonem” Wilsonem, jaka odbyła się 4 listopada 1989 roku. Wilson był mistrzem świata trzech organizacji: ISKA, PKC i FFKA. Eksperci uznają, że była to walka roku. Szczególnie szeroko było komentowane zachowanie Don’a Wilsona po jego przegranej. „Don Wilson, zmęczony po wspaniałej walce podniósł do góry rękę Marka i go pocałował. Piękny gest - ukłon championa przed nowym królem ringu. Don Wilson był zawodnikiem na pewno silniejszym fizycznie, miał ogromne doświadczenie (15 lat w ringu), więc czego zabrakło? Mediom wyznał, że nie wstydzi się tej porażki, bo przegrał z prawdziwym wojownikiem, jak się wyraził „Punisherem”. Temu zwycięstwu towarzyszy ciekawa historia. Don Wilson do Chicago przyleciał w towarzystwie swoich przyjaciół - aktorów, którzy pomagali mu promować kolejny film. Nikt z jego „sztabu” nawet przez chwilę nie pomyślał, że to Polak, w środku kampanii reklamowej, odbierze mu tytuły mistrzowskie” - piszą Monika Lewińska i Bogdan Węgrzynek.

Kiedy pytam Marka Piotrowskiego, która z walk, jakie stoczył, była dla niego osobiście najważniejsza, przyznaje, że wiele razy go o to pytano, a on ciągle nie potrafi wybrać. Bo w danej chwili każda jest najważniejsza.

Zwracam uwagę na to - bo tak też pokazał to na filmie Jacek Bławut, że z każdym ze swoich przeciwników żył w przyjaźni. Pytam, jak to możliwe - walczyć ze sobą, odbierać innym tytuły i związany z tym prestiż, a potem nie tylko się nie nienawidzić, ale i szanować? Ale, podkreśla, że przyjaźń i szacunek to nie to samo. Nie przyjaźnił się z żadnym z nich. Walczył z nimi, bo to walka jest piękna.

Tymczasem Roufus nie ustaje w wysiłkach, aby odebrać tytuł Markowi Piotrowskiemu. Od dwóch lat obsesyjnie wręcz przygotowuje się do starcia z nim, od tego momentu, kiedy przegrał. Marek Piotrowski zgadza się na walkę. 22 czerwca 1991 roku spotykają się w ringu. W drugiej rundzie w wyniku potężnego kopnięcia w głowę Marek Piotrowski upada nieprzytomny na deski. Jak mówił później w jednym z wywiadów, było to kopnięcie, „które mi wyłączyło światło”.

Przyjaciele tłumaczyli mu: „To musiało się stać. Nie było wynikiem słabości, tylko przepracowania. Nawet najdoskonalszy sportowiec musi mieć czas na odpoczynek, regeneracje sił, na naładowanie baterii.”

A przecież po porażce z Roufusem wciąż się nie poddaje. Trenuje kick-boxing i boks jednocześnie. I znów zwycięża, i znów z najlepszymi.

Kilka lat później, po paśmie nieprzerwanych sukcesu, wyłącznie zwycięskich walk, nadchodzi kryzys. Marek Piotrowski przeżywa w USA osobiste problemy. Wciąż nie ma tego, co inni zawodnicy - wielkiej promocji, profesjonalnej opieki lekarskiej, boryka się z typowymi problemami każdego emigranta przy załatwianiu administracyjnych spraw. Rozpada się jego małżeństwo. Dowiaduje się, że syn, którego wychowywał przez 7 lat, nie jest jego synem.

Oglądając jego walki nie można się oprzeć wrażeniu, że zawsze dawał z siebie wszystko, że ta pasja była na krawędzi szaleństwa. Ale coraz częściej widać też, że opuszcza go forma. Zaczynają się kłopoty z mową. Wtedy też wyraźnie widać, że Marek Piotrowski w rzeczywistości walczy sam ze sobą i sam ze sobą chce zwyciężać. Organizm mówi jednak: „stop”, odmawia posłuszeństwa.

Ostatnią walkę Piotrowski stoczył w 1996 roku w Hanowerze. Zszedł niepokonany. Jego ówczesny trener i menadżer Piotr Pożyczko przekonuje go, aby zrezygnował z kolejnej walki z mistrzem świata organizacji IBF Reggie Johnsonem. Mimo, że stawką jest 250 tysięcy dolarów. Marek uznaje rację trenera.

W lutym 2002 roku wraca do Polski. Do swojej rodzinnej miejscowości. Co sobie wtedy myślał o przyszłym życiu? O jednym: aby być zdrowym po to, by wejść na ring.

Po powrocie do Polski, już na swoim rodzimym terenie trenuje, szkoli, jest pedagogiem. Staje się mistrzem i mentorem nowych pokoleń, cały czas pozostając sobą - niezwykle skromnym człowiekiem. W jednym z SMS-ów pisze mi: - Mam zminimalizowaną chęć sławy i rozgłosu.
Nadal Pan trenuje?
Nadal trenuję, co pochwalają nawet moi neurolodzy. Trenuję i to w dość dużych ilościach. Kocham to, to moja pasja, moje poczucie tożsamości. Jestem, czuję się, artystą sztuk walki. Nie oznacza to, że piękno ruchu towarzyszy mojej praktyce. Oznacza to, że związałem się z dziedziną, która towarzyszy mojemu, życiu, kształtuje, modernizuje, zmienia je. Można nie walczyć, nie rywalizować, ale trening, mentalny wpływ dziedziny, którą uprawiam, to coś, co jest esencją mojej egzystencji. Moja praktyka treningowa ma różne oblicza. Jak życie. Jak tworzenie swojego bytu. Duchowego i fizycznego.

Jak Pan przyjmuje te wszystkie słowa, że jest Pan inspiracją dla wielu ludzi?
Słysząc takie słowa, jest mi miło. Taka opinia spotyka się z moją reakcją zwrotną i inspiruje mnie samego. Z pewnością to daje siłę i poczucie, że lata poświęceń, pracy i promocji idei, którą niosę od lat, nie zostały zmarnowane. Swoistym ewenementem jest to, że moja postawa spotyka ciepłe reakcje mimo, że ostatnią walkę stoczyłem w grudniu 1996 roku.

Nadal mieszka Pan w miasteczku Dębe Wielkie?
Tak. W Dębem Wielkim mieszkam od urodzenia z blisko 14-letnią przerwą spowodowaną życiem za oceanem

Czy udało się Panu stoczyć jeszcze tę bitwę, niekoniecznie wielką, ale ważną dla Pana? A może tę bitwę toczy Pan każdego dnia?
Walkę o swoje życie toczę każdego dnia. Mój bój toczy się o powrót do pełnej sprawności, ale także o utrzymanie wartości, w które wierzę od lat. Czyli zmagam się z przeciwnościami, które chcą mi wyrwać to, co dla mnie ważne i to, na czym postawiłem fundament swojej egzystencji.

Sięga Pan czasem pamięcią do dnia 18 sierpnia 1988 roku - kiedy leciał do USA? Z jakimi marzeniami, tęsknotami, z jaką nadzieją?
Leciałem do Stanów po tytuł, który dla mnie był naturalną konsekwencją mojej drogi. Zdobyłem Mistrzostwo i Puchar Świata amatorów, zatem zdobyłem legitymację do ubiegania się o prymat wśród profesjonałów

Co Pan myślał o sobie, o swoim przyszłym życiu, kiedy w lutym 2002 roku wracał Pan do Polski?
Marzyłem o powrocie do zdrowia i wejściu do ringu. Marzyłem o kroczeniu drogą, która daje największą radość mojemu sercu. Jak to było? „Tam skarb Twój, gdzie serce Twoje” (uśmiech).

Jak rodziła się Pana pasja walki, fascynacja sztukami walki i kick-boxingiem? Czy, jak u większości wtedy rówieśników, wynikała ona z fascynacji filmami, Bruce’em Lee? A może bardziej postacią z komiksu Punisherem?
Fascynacja Brucem Lee przyszła do kraju wraz z wejściem na duże ekrany „Wejścia Smoka” To, może się pomylę o rok-dwa, 1982-1983 rok. Ja wszedłem na salę, gdzie trenowali karatecy w kwietniu 1979 roku. Pierwsza eksplozja zainteresowań wschodnimi sztukami walki to rok 1978-9. Jestem z tego „poboru” (śmiech).

Czy tę pasję przekazał Panu Tata?
Mój tata był budowlańcem. Piastował kierownicze stanowisko na budowach wznoszących infrastrukturę rolniczą, bo tym zajmowało się przedsiębiorstwo, w którym pracował. Moja sportowa pasja nie znajduje logicznej ciągłości z drogą mojego taty.

Co to dla Pana znaczyło w czasach Pana oszałamiającej kariery być 9-krotnym mistrzem świata w kick-boxingu, a co to znaczy dla Pana dzisiaj?
To może dziwnie zabrzmi, ale to nie zdobywanie tytułów było moim celem. Moim celem było sięganie po jak najwyższe umiejętności. To taki kurs na doskonałość i to pchnęło mnie do walki o tytuły. Żebym został dobrze zrozumiany. W walkach o tytuły spotykają się najlepsi, przeważnie. Jednak pierwotną myślą było to , żeby być najlepszym. Mistrzostwo to nie powód to efekt.

Czy obraca się Pan czasem za siebie, spogląda w przeszłość i czerpie z niej siłę do życia?
Przeważnie. Są też rzeczy, których się wstydzę, ale jak się pani domyśla, o nich nie będę mówił. Generalnie, patrząc za siebie, robię to bez żenady.
Czy nie myślał Pan czasem o tym, że urodził się za wcześnie, albo nie w tym miejscu? Gdyby była wolna Polska, inaczej potoczyłaby się Pana kariera. Gdyby urodził się Pan w innym kraju, prawdopodobnie też Pana życie potoczyło się inaczej. Wiem, że to gdybanie nie ma specjalnego sensu, ale ciekawa jestem Pana zdania. Czy może jest tak, że po prostu wszystko co się nam wydarza, jest dla nas najlepsze, bo pcha nas do rozwoju - do osiągnięcia pełni człowieczeństwa?
Jestem osobą wierzącą. Nie poprawiam Najwyższego. Dostałem wiele. Dużo mi zabrano. Moje życie trwa. Ma pani rację gdybanie nie ma dużego sensu.

Oglądając Pana walki nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wtedy zawsze dawał Pan z siebie wszystko, że ta pasja była na krawędzi szaleństwa. Czy dziś nie żałuje Pan żadnej z walk, jakie stoczył? A czy jest coś, czego Pan żałuje w życiu?
- Zwycięstwa i porażki uczyniły ze mnie człowieka, jakim jestem dziś. Cenię swoje życie. Nawet w pryzmacie niekwestionowanych błędów. Popełniając je płaciłem życiowe czesne. Nie wiemy, co by się stało gdybyśmy postąpili inaczej w danej sytuacji. Na tym polega unikalność przejścia ziemską drogą. Wszystko się dzieje tylko raz. Podjąłem wiele życiowych decyzji zakończonych porażką. Dziś postąpiłbym inaczej. Czy to uchroniłoby mnie od późniejszych, błędnych, decyzji, tego już się nie dowiem.

Która z walk dla Pana była najważniejsza? Z którym z wielkich przeciwników? Z Rickiem Roufusem?
Wiele razy zadawano mi to pytanie i ciągle nie potrafię wybrać. Jest kilka, które darzę szczególnym sentymentem. Różne są tego powody. Sposób, w jaki walczyłem, charakter publiczności, ranga o jaką toczył się bój, pieniądze jakie zarobiłem. Różne powody. Każda walka jest najważniejsza, w danej chwili. Kariera profesjonalnego zawodnika to wspinaczka po drabinie, z której zdarzają się bolesne upadki.

To wydaje mi się bardzo niezwykłe, że z każdym ze swoich przeciwników żył Pan w przyjaźni. Jak to możliwe? Najpierw walczyć ze sobą, a potem nie tylko się nie nienawidzić, ale szanować?
Ja z żadnym z nich nie żyję i nie żyłem w przyjaźni. Przyjaźń a szacunek, uznanie dla klasy to nie to samo. Zawodnicy wchodzą do ringu z kilku powodów. Sprawdzić swoje możliwości, zarobić pieniądze, zdobyć sławę. Robią to dobrowolnie, na pewno ja szanuję rywala, bo bez jego obecności nie doszedłbym do prawdy jaką zdobywam podczas konfrontacji. Nigdy nie zdarzyło mi się aby czuć niechęci, nienawiści, odrazy. Może są takie sytuację. Mi jest to obce. Poza tym, jestem chrześcijaninem. To bardzo ważne dla mnie. Moim nauczycielem i przewodnikiem jest Jezus Chrystus. Zaraz ktoś się znajdzie i powie „…ale bijesz człowieka” Śmieszne. Walka to nie przemoc. Walka jest piękna, przemoc-odrażająca.

Czy nadal wypełnia Pan w swoim życiu jedno ze swoich mott: „Módl się tak, aby wszystko zależało od Boga, pracuj tak, aby wszystko zależało od Ciebie”?
Zdarzają mi się potknięcia, może nawet okresy czasu, w których trwam. Wiem też, że życie z takim mottem jest właściwe i na pewno chciałbym aby tak było prowadzone.

Wciąż wadzi się Pan z Bogiem?
To mi się raczej nie zdarza, nierozumienie, częściej.

Jak Pan dziś patrzy na to, co się wydarzyło w Pana życiu osobistym - rozpad małżeństwa, wieść, że syn, którego wychowywał Pan przez 7 lat, nie jest Pana synem. Czy może macie Panowie ze sobą kontakt? Czy z perspektywy czasu dochodzi Pan do wniosku, że wszystko do czegoś prowadzi, dzieje się po coś? Po co, w Pana przypadku?
Nie, mam z nim kontaktu, nawet nie wiem co się z nim dzieje. Kontakt musiałby być nawiązany przez jego matkę a tego nie chcę. Nie chcę już rozbijać swojego życia bardziej niż było. W innym przypadku będę dreptał w kółko do końca moich dni. To nie moje dziecko. Kropka.

Znalazł Pan miłość życia?
Poproszę o drugi zestaw pytań (śmiech)

Jaki jest Pana stan zdrowia i czy jest szansa, że może Pan zostać wyleczony?
Nikt nie zna przyczyny ani kwalifikacji mojego stanu. Szansa, zatem, jest.

Czego jeszcze Pan pragnie, o czym marzy, co chciałby osiągnąć?
Moim marzeniem jest powrót do zdrowia. Wykonuję dużo własnej pracy, jaka jest podobna do wskazówek danych mi przez terapeutów zajmujących się neurorehabilitacją. Neurolodzy chwalą to, co sam robię, przeciwstawiając się progresowi choroby. Trenuję cały czas, jestem bardzo aktywny, zmuszam się, kiedy chęci brak. Walczę. Nie wiem, jaki będzie finał. Wiem, że tocząc ten bój nadaję życiu kształt, sens. Jest coś o co mogę się bić. Co, w teoretycznych marzeniach ma sens.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Marek „Punisher” Piotrowski - wojownik i artysta sztuki walki - Portal i.pl