Żyją jednocześnie w dwóch światach. A może nawet w trzech? Ten pierwszy, naznaczony nowością - bo to nowy kraj, nowe mieszkanie, nowi znajomi. Ten drugi to rodzina i starzy przyjaciele, pozostawieni daleko w Ukrainie - dzieciństwo, pierwsza młodość. I świat sceny - mimo granic, tak naprawdę tylko on się nie zmienił. A może jednak to nie jest prawdą i tu też zaszła zmiana? Na pewno najbardziej zmieniły się one. I wciąż nie wiedzą, jakie będą, co w nich przetrwa, co odejdzie w przeszłość i nigdy już nie wróci.
Poznajmy się. Co robiłaś dzisiaj?
Ciemnoblond włosy, twarz nastolatki i smutne spojrzenie. Katia, lat 27.
Do Polski przyjechała z trojgiem dzieci, niespełna dwuletnią córeczką i dwojgiem rodzeństwa, dla których jest opiekunką, 10-letnią siostrą i 14-letnim bratem.
Dzisiaj rozmawiała z mężem, ale nie jest po tej rozmowie szczęśliwa. Mimo wiadomości, że on wciąż żyje, jest zdrowy. Chociaż Katia jest w Polsce dopiero kilka miesięcy, te rozmowy z mężem są coraz trudniejsze. Coraz bardziej odległe, coraz mocniej zaczyna odczuwać granicę, która ich dzieli. I nie jest to tylko granica geograficzna.
- Mamy tak bardzo inną codzienność... inne tematy, inne problemy... - zawiesza głos.
Na wojnie giną ludzie, ale przez wojnę rozpada się także rodzina, związki, to, co do tej pory było najważniejsze.
Pewnie jako aktorka mogłaby wyjechać do pracy w innym teatrze, także podczas pokoju. Rozstania to część życia. Ale w tym przypadku Katia nie wie, czy będzie powrót. Nawet jeśli wojna się skończy, a oni przeżyją. Ale jeszcze stara się mieć nadzieję.
Nina, lat 35. Ciemnowłosa, usta pomalowane fioletową pomadką.
W Polsce jest razem z czteroletnim synkiem. To jej rodzina. Teatr jest dla niej ważny i to on trzyma ją w pionie. Uwielbia też czytać. Nie, nie romanse czy kryminały. Teraz na przykład „Estetykę performatywności”, dotyczącą analizy dramatu współczesnego. Po polsku.
Życie, którego już nie ma. Niebo było takie jasne...
Katia pracowała w trzech teatrach - państwowym i w dwóch prywatnych, specjalizacja: aktorstwo teatru lalek. Pracę zaczęła jako dwudziestolatka. Spełniła trochę marzenia swojej mamy, która marzyła o aktorstwie, ale opór rodziców sprawił, że jednak nie wybrała tego zawodu. Kiedy urodziła się Katia, podświadomie liczyła, że może jej córka trafi na scenę. I wyglądało na to, że ma do tego predyspozycje - od małego brała udział w szkolnych spektaklach i lubiła to robić. Nawet nauczycielka zwróciła na to uwagę. No i udało się.
Kiedy zaczęła się wojna, przebywała w miejscowości pod Charkowem. Przez cztery dni był względny spokój. Do tego stopnia, że myślała z nadzieją, że to wszystko nie dotknie jej bezpośrednio, wszystko szybko się uspokoi. I że szybko wróci do swojego miasta.
- Po czterech dniach było bombardowanie. Mieliśmy piętnaście minut, żeby zabrać najbardziej potrzebne rzeczy i uciekać - stara się opowiadać bez emocji.
Razem z dziećmi pojechała do Lwowa. Trzydzieści godzin w pociągu.
- To była trudna droga - mówi.
We Lwowie spędziła trzy dni u przyjaciół. A potem kolejny przystanek - Polska. Przyjechała tu 8 marca, w Dzień Kobiet. Najpierw do Sosnowca. Dyrekcja Teatru Zagłębia pomogła jej znaleźć mieszkanie.
- Nie myślałam, że zostanę tu długo. Nic nie myślałam, bałam się wojny. Spędziłam tak dwa tygodnie. Nic nie robiąc, czując tylko strach - opowiada.
Kiedy okazało się, że wojna nie skończy się szybko, stwierdziła, że musi znaleźć pracę.
- W rozmowie z reżyserem z Teatru Zagłębia powiedziałam, że mogę na przykład sprzątać. Nie brałam pod uwagę, że mogłabym pracować w swoim zawodzie. A on mi wtedy powiedział o programie Rezydencja i że mogę nadal być aktorką, wziąć udział w spektaklu wystawianym w katowickim teatrze. Po premierze „5:00. UA” w reż. Yulii Maslak dostałam propozycję etatu w Teatrze Śląskim.
Dla Niny wojna zaczęła się w 2014 roku. Wcześniej żyła naprawdę spokojnie. Teraz myśli, że uciekała przed tą myślą, że zajmowała się swoim życiem i... ma wyrzuty sumienia.
- To chyba był błąd, że nie interesowałam się tym bardziej, nie mówiłam o tym - zastanawia się.
Pod koniec lutego tego roku była w wynajmowanym mieszkaniu w Charkowie z malutkim synem.
- Miałam uczucie, że czekam na wybuch tej wojny, na eskalację, że nic tego nie powstrzyma. W ten dzień, kiedy wszystko się zaczęło, rano leżałam w łóżku. Patrzyłam na niebo, które było tak jasne, jak w biały dzień w południe. Nie sposób opisać tych uczuć, tego strachu. Nie mogłam patrzeć na swoje dziecko, czułam się bezsilna, myśląc, że kiedy będzie atak, nie jestem w stanie go uratować - mówi powoli, ważąc słowa.
Przed wybuchem wojny pracowała w kilku teatrach, państwowym i prywatnych, także w teatrze dramatycznym. Na scenie jest od 18 lat. Cztery lata temu przeżyła traumę rodzinną, rozstając się z mężem. Przez 10 lat mieszkała w Kijowie, po rozwodzie wróciła do swojego rodzinnego Charkowa.
- Od tej pory miałam jednak poczucie, że zgubiłam swój dom, że nie mam go naprawdę. Dom to dla mnie miejsce, gdzie jest mój syn, gdzie leży mój paszport, miejsce, z którego wychodzę do teatru - wylicza.
Pod koniec 2021 roku, po tych czterech latach traumy, znalazła taki dom, gdzie poczuła się w końcu u siebie.
- Miałam tam kwiaty, ulubione przedmioty, które go ozdabiały. Poczułam wtedy tak mocno, że znowu znalazłam sens definicji słowa „dom” - podkreśla.
Mówi bardzo ładnie, wręcz metaforycznie. Widać, że słowo jest dla niej ważne, że niesie przekaz. Języka polskiego uczy się z... YouTube’a. Kiedy wybuchła wojna, nie była w stanie spać. I postanowiła, że wykorzysta ten czas, ucząc się języka, który - już wtedy to czuła - będzie jej potrzebny.
- Jestem bardzo zła na Rosję, że odebrała mi ten dom, kiedy go znalazłam. I że znowu będę musiała go szukać - mówi.
Dodaje jednak od razu, że ma świadomość losów tych, których domy zostały zbombardowane. I tych, którzy stracili rodzinę. Nie mówiąc o stracie nie tylko domu czy bliskich, ale życia. Nie chce tego porównywać. Bo w tym kontekście to, co ona mówi i przeżywa, „nie jest tak poważne”.
Grają same siebie. Opowiemy wam nasze historie
- To kawałek historii, która dzieje się nie sto lat temu, tylko tu i teraz. Ale... po tym spektaklu nie wyobrażam sobie, że mogłabym wrócić do Charkowa i zagrać tam jakąś księżniczkę z bajki. I jakoś nie może mi się zmieścić w głowie, że kiedyś mogłam grać takie postaci - mówi Katia.
Przed premierą pojawił się stres. Niespodziewanie.
- Myślałam wcześniej, jaki stres? Przed spektaklem? Tam jest wojna, a ja mam się stresować występem. Nie jestem żołnierzem, medykiem - Katia pochyla głowę, jakby jej było wstyd. - I wtedy powiedziałam sobie: jestem z Charkowa, mogę tylko opowiedzieć swoją historię na tej scenie. I już nie czułam tego stresu - dodaje.
To jest jej wkład, jej głos mówiący o tragedii wojny. Ale jeśli ktoś mówi, że w ten sposób oswoiła traumę, zaprzecza.
- Nie mogę powiedzieć, przynajmniej na razie, że to była moja terapia - mówi.
I nagle coś sobie przypomina.
- Jest taka scena, kiedy prosi ludzi o wodę i jedzenie dla swojego dziecka. I ja naprawdę taką sytuację, dokładnie taką samą, przeżyłam, jadąc pociągiem. Pasowała mi do spektaklu, sama zaproponowałam, żeby coś takiego pokazać. Ale potem przyszła refleksja: „Katia, po co to robisz? Po co się na to skazujesz?”. Wtedy to była trudna chwila, a na scenie, na próbach, trzeba to powtarzać wiele razy... - zamyśla się.
Nina stanowczo podkreśla:
- Terapia jest w gabinecie u psychologa. Scena może tylko pomóc coś przebadać, obserwujący mogą widzieć twój stan. - Scena nie stanie się lekarstwem - mówi cicho.
Z drugiej strony... Zdecydowała się na udział w spektaklu, myśląc jednak, że trochę wyjdzie jej to na dobre. A na pewno nie zaszkodzi. Natomiast pojawiły się inne dylematy - czy to komuś w ogóle jest potrzebne, czy ma sens? Do ostatniej godziny nie opuszczały jej wątpliwości i poczucie, że to nie jest potrzebne.
Nie wiedzą, czy będą chciały wracać. Dokąd - do kogo. Ważne jest, aby mieć wybór
Polska Katii się podoba. Przed wojną była tu raz, w Krakowie. Czuje życzliwych ludzi wokół siebie.
- Mam tu taką rodzinę, której nie miałam na Ukrainie, bo nie mam takich bliskich kontaktów z rodzicami - przyznaje.
Córeczka jest w żłobku, ona chodzi na lekcje polskiego. Mimo że tak naprawdę zaczęła się uczyć języka niedawno, mówi całkiem dobrze. Cieszy się, gdy to słyszy od Polaków.
- Już się nie boję rozmawiać - mówi.
I dzieci szybko się aklimatyzują. Swojej dwuletniej córeczce kupiła właśnie książeczkę dla dzieci, polsko-ukraińską. Mała już teraz mówi jedno słowo po ukraińsku, drugie po polsku. Co ciekawe, ma polskie imię - Justyna. Tak chciał mąż Katii, który uwielbia Polskę i jej kulturę. 10-letniej siostrze, która jest tu razem z nią, też podoba się nowe miejsce do życia. Nie tęskni, nie chce wracać. Inaczej 14-letni brat. On ciągle dopytuje o Charków, o to, co w domu. Nawet mówi, że chciałby wrócić i mieszkać z mężem Katii.
- Chodzą do szkoły, szybko się uczą i już mnie poprawiają, jak mówię z błędami po polsku - nie ukrywa dumy Kateryna.
Nie wie, czy będzie chciała wrócić.
- Kiedy mnie pytają o ten powrót, o Charków, to widzę, jak biegnę z dzieckiem do piwnicy. Jak mój brat z drugiego piętra krzyczy, że widział bombardowanie. I myślę: jak wrócić do tego mieszkania? Jak mąż mi coś teraz pokazuje z domu, to tak, jakby to nie był mój dom - mówi.
Rozłąka z mężem jest trudna. Bardzo trudna i kładzie się cieniem na wszystkim.
Nina przyznaje, że czasem czuje się, jakby żyła w zawieszeniu. Emocje związane ze strachem ją przytłaczają.
- To tak, jakby otulał mnie ciężkim kocem, nie dawał oddychać. Paraliżuje, nic nie możesz robić, tylko siedzisz i się boisz - opowiada.
Na szczęście to nie jest już permanentny stan. Czasem Nina czuje, że tu, w Polsce, znalazła przyjaciół. Ludzi z dobrą energią, którzy ściągają z niej ten koc przepełniony strachem.
- Chwała Bogu, że ich spotkałam. Polacy są dobrymi ludźmi - mówi.
Próbuje czytać książki po polsku.
- Czasem nie wszystko rozumiem, jedno zdanie czytam kilka razy. Ale to lubię, interesuje mnie - mówi.
Z radością i dumą opowiada o swoim czteroletnim synku, Salwadorze.
- Jest dojrzały. Ma swoje opinie, nie wstydzi się mówić. Chociaż jest taki malutki, już wie, czym jest wojna. Czasem nagrywamy filmiki, w których prosi tanki (czołgi), żeby opuściły nasz kraj. „Drogie czołgi, proszę was, wracajcie do swojego domu. Bo ja chcę wrócić do swoich zabawek” - cytuje Nina.
Chłopczyk pyta też mamę, czy jego opiekunka z Ukrainy żyje, czy nie zginęła… Nina odpowiada, że przecież jest zdrowa, młoda, dlaczego ma umierać? A on odpowiada: ale tam wojna.
- Kiedy skończy się wojna... - mówię.
Nina przerywa moją wypowiedź:
- Nie. To się nie skończy wkrótce. To będzie długa i trudna droga do zwycięstwa. Proszę, żebyście pamiętali, że w odległości 500 kilometrów od „Żabki”, w której w każdym momencie możecie kupić jedzenie, jakie chcecie, dzieje się wojna. Niech pani o tym napisze. Ukraina potrzebuje pomocy, nasi żołnierze jej potrzebują. Walczą i mężczyźni, i kobiety. Jesteśmy w bezpiecznym miejscu, ale to nie wakacje czy wybór pracy. Tak, chciałam pracować w Polsce, nawet o tym marzyłam... Ale nie w takiej sytuacji, kiedy tam trwa wojna. Wojna się nie skończyła. Nie wiem, jak ułoży się moje życie. Ale mam pragnienie, żebym miała ten wybór. Wybór powrotu - podkreśla Nina.
A na razie biegnie na próbę. Tym razem, także w ramach programu rezydencji artystycznej, do Teatru Zagłębia. To jakaś sztuka typu performance. Nina jest podekscytowana.
Artystyczne pole bitewne. Tu co chwilę dochodzi do wybuchu... emocji
Spektakl „5:00. UA” opiera się na przeżyciach wojennych twórczyń i ich osobistych opowieściach związanych z wojną w Ukrainie. Z opowieści wybrzmiewają symboliczne role kobiet podczas różnych etapów wojny. Widzowie stają się świadkami historii kobiet ochotniczek, kobiet, które przeżyły przemoc seksualną, żołnierek Sił Zbrojnych Ukrainy, uchodźczyń oraz kobiet poległych w Ukrainie.
Spektakl stworzony przez artystki z Ukrainy w ramach rezydencji artystycznej, pod patronatem forum dyrektorów teatrów województwa śląskiego, miał premierę w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach - 19 czerwca.
Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego, tak jak wielu, włączył się w pomoc uchodźcom z Ukrainy od razu po wybuchu wojny. Razem z całą społecznością teatru i na różne sposoby. Zbiórki żywności, artykułów codziennego użytku. Pomoc w znalezieniu mieszkania. Kiedy już zapewniono to, co potrzebne w pierwszym momencie, przyszło myślenie, aby pójść krok dalej.
I tak dyrektor wpadł na pomysł rezydencji artystycznej. Powstał spektakl stworzony przez artystki z Ukrainy. Pojawiła się szansa, aby dla niektórych nie był to tylko jednorazowy powrót do zawodu.
- Podczas prób do spektaklu „5:00. UA” pomyślałem, że Kateryna i Nina są tak świetne, że warto byłoby wykorzystać ich potencjał w kolejnych spektaklach, oferując stałą pracę. W zawodzie, w którym realizowały się przed wybuchem wojny. Chciałbym, żeby przez ten powrót do pracy zapomniały, chociaż podczas tych momentów, kiedy są na scenie, o wojnie. Grając, bo to ich zawód, praca, pasja. Pracę w naszym teatrze znalazły nie tylko aktorki. Także sprzątaczki z Ukrainy i charakteryzatorka - mówi Robert Talarczyk.
Artystki zobaczymy m.in. we wrześniowej premierze „Węgla nie ma” w reżyserii Jacka Jabrzyka, a także u Mai Kleczewskiej, w spektaklu na podstawie książki „Łaskawe” Jonathana Littella. Zwłaszcza ta druga sztuka, opowiadająca o eksterminacji Żydów w czasie II wojny światowej, także z Ukrainy, jest kolejnym wyzwaniem dla artystek. Bo znowu wojna, znowu cierpienie. Nieważne, że kilkadziesiąt lat temu.
- Myślę, że wchodzą w ten sposób na artystyczne pole bitewne. Były już momenty, kiedy musiały wyjść z sali prób. Ale wracają, dają radę. Chcą. I są fantastyczne - mówi dyrektor. - Trzeba podkreślić, że w spektaklu „5:00. UA” brało udział więcej wspaniałych artystek z Ukrainy. Nie jesteśmy w stanie wszystkim zapewnić etatów, to oczywiste. Ale co możemy zrobić, robimy. Z korzyścią także dla widzów, dla teatru - podkreśla.
Spektakl będzie można oglądać na deskach Teatru Śląskiego także w nowym sezonie.
Zobacz zdjęcia:
Emocje i sztuka. Teatr to tak naprawdę życie, tylko mocniejsze. Obrazki z wojny, które widzimy na filmach, w internecie, telewizji, nie zmieniły się. Nadal są pełne okrucieństwa, ale... część z nas już się z nimi oswoiła. Nie robią takiego wrażenia, jak na początku. Inaczej jest w teatrze. Tu aktorzy dzielą się z nami emocjami, jesteśmy ich bezpośrednimi świadkami, wchodzimy w ich wymiar rzeczywistości.
Katia i Nina grają, ale opowiadają sobą historie, które są prawdziwe. Łączą zawodowe umiejętności z własnymi przeżyciami. Muszą wyważyć wszystko, podejść profesjonalnie, co w tym przypadku nie jest proste, bo granica jest płynna. Za to powstaje przekaz inny niż na ekranie. Bliższy. I tak walczą artyści. Walczą dla siebie i dla swojego kraju.
Nie przeocz
Zobacz także
Musisz to wiedzieć
MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?