Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Haśka” - poetka zbyt wrażliwa. Wspomienie o Poświatowskiej

fragment książki
Halina i Małgorzata podczas pobytu w Cetniewie (1964 rok)
Halina i Małgorzata podczas pobytu w Cetniewie (1964 rok)
„Haśka” z Czestochowy wyjechała do USA, wróciła stamtąd do Krakowa - fragment książki o Halinie Poświatowskiej

Ulica Jasnogórska w Częstochowie, niby pierwsza równoległa, a właściwie nierównoległa do alei Najświętszej Maryi Panny, bo biegnie lekkim skosem, śladem średniowiecznego traktu, jednocześnie ostatnia posiadająca zwartą zabudowę po północnej stronie miasta, aż do 50. lat XX wieku.

Niby ścisłe centrum miasta, a jednak na uboczu. Nawet usytuowanie budynku Teatru im. Adama Mickiewicza nie zdołało zaktywizować tego fragmentu miasta właściwie aż do dzisiaj. Miasto rozbudowało się daleko w kierunku północnym, a o Jasnogórskiej urbaniści zapomnieli - owszem są tu jakieś szkoły, nawet biurowiec Sanepidu niedawno wybudowano, ale daleko ulicy Jasnogórskiej do uzyskania wielkomiejskiego charakteru. Posiadłość noszącą numer 23 ojciec kupił od rodziny Ostrowskich w 1947 roku. Była to kamienica czynszowa powstała koło 1905, a nawet spotkałem się z wersją, że w 1895 roku, z przybudowanym jednorodzinnym domkiem, który początkowo służył właścicielom jako stajnia i wozownia, a w dwudziestoleciu międzywojennym został przerobiony na mieszkanie. Od ulicy strzegł posesji mur z kamienia wapiennego, zwieńczony żelazną kratą i takąż bramą, za nią długie podwórko, po lewej stronie kamienica, w głębi domek, po prawej drewniany płot, a za płotem ogród. Moja rodzina przez całą okupację mieszkała w alei Najświętszej Maryi Panny pod nr 4, gdzie prowadziła sklep galanteryjny. Po wojnie, gdy w ramach przekształceń własnościowych usuwano prywatnych kupców z alei, rodzina w obawie przed wywiezieniem do Żarek przeniosła się na ulicę Mariana Buczka i zamieszkała w wynajętym mieszkaniu. Tam też przyszła na świat moja trzecia siostra, Teresa Małgorzata.

Niestety, zakup nieruchomości, jednoznaczny z ujawnieniem posiadania sporej gotówki, odbił się bardzo negatywnie na losach rodziny. Ojciec został obciążony domiarem i trafił na półtora roku do „obozu pracy”. Dopiero po powrocie ojca z obozu moja rodzina przeniosła się na Jasnogórską i zamieszkała w mocno sfatygowanym domku.

Dalsze życie przy ulicy Jasnogórskiej toczyło się bez większych katastrof, oczywiście na ile pozwalał stan zdrowia Haśki. W 1951 roku przyszło na świat jedyne w rodzinie dziecko płci męskiej, czyli ja. Kolejnym wydarzeniem był ślub Haliny z Adolfem Poświatowskim. Młodzi małżonkowie zamieszkali w najdalszym pokoju zwanym sypialnią. Pod oknem stała sztaluga Adasia, na niej aktualnie malowany obraz, wokół tubki z farbami, pędzle, blejtramy i inne przyrządy malarskie. Na środku pokoju tradycyjne łoże małżeńskie, pod ścianą szafa, oczywiście trzydrzwiowa z lustrem. Umeblowania dopełniał dębowy kredens, przerobiony na bibliotekę, mały okrągły stolik, dwa fotele i między oknami toaletka z lustrem. Amfiladowy układ mieszkania stwarzał pewne niedogodności, gdy wszyscy domownicy byli na miejscu, ale takie sytuacje zdarzały się dosyć rzadko. Adaś studiował w Łodzi, Halina często wyjeżdżała do sanatoriów, szpitali, klinik. Osobną i ważną rolę w życiu rodziny odgrywał ogród. W centralnym miejscu, zwanym szumnie altanką, między dwoma bzami rozciągnięty był hamak, w cieniu pod drzewami rosło mnóstwo konwalii, a dookoła fasola jaś na dwumetrowych tyczkach. Rodzina z miernym skutkiem usiłowała uprawiać skromny kawałek ziemi, siejąc warzywa, a czasem nawet sadząc pomidory, ale najważniejsze były bzy, konwalie i maciejka, którą Halina uwielbiała ponad wszystko i mimo fizycznej słabości siała osobiście. W trakcie pobytu Haliny w Stanach Zjednoczonych ogród został zmniejszony o połowę. Zniknął baśniowo wyglądający kamienny mur zwieńczony żelazną kratą i ulubiona akacja Haśki. W przepisowo komunistycznym stylu przeprowadzono sprawę wywłaszczeniową i przy ulicy zbudowano trzypiętrowy blok mieszkalny, który istnieje do dzisiaj. W miejscu, gdzie rosła nasza czereśnia, wybudowano piaskownicę, a ogrodowy spokój został zniszczony przez wrzaskliwą dzieciarnię.

Po powrocie z USA Halina zamieszkała w Domu Literatów w Krakowie przy ulicy Krupniczej 22, wkrótce dołączyła do niej siostra Małgorzata, która dostała się na Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

W domu przy ulicy Jasnogórskiej zostałem sam z rodzicami, oczywiście wszystkie weekendy, święta i wakacje spędzaliśmy razem. W roku 1975 do rodziny dołączyła moja żona Joanna, a w dwa lata później w październiku 1977 roku zmarł ojciec. Matka wyjechała do siostry do Krakowa i już nigdy do Częstochowy nie wróciła. Na „gospodarstwie” została moja żona, ja miałem podpisaną umowę o pracę z zakładem „Polmo” w Praszce i musiałem wyjechać. Kiedy w roku 1979 matka dostała mieszkanie spółdzielcze w Krakowie, przekazała dom do zasiedlenia urzędowi miejskiemu.

Przydział na mieszkanie przy ulicy Jasnogórskiej 23 dostała rodzina B. Ojciec rodziny - malarz obrazów typu „jeleń na rykowisku”, ona - szara kobieta bez zawodu i siedmioro drobiazgu w różnym wieku. Początkowo rodzina B. dbała o dom i nawet jakieś drobne remonty były robione. „Jelenie” sprzedawały się dobrze, pan B. miał nawet pewne plany związane z zagospodarowaniem ogrodu, który mocno podupadł, ale jego nagła śmierć w okrutny sposób odbiła się na życiu rodziny. Pani B. podjęła pracę sprzątaczki i ze skromnej pensji usiłowała wyżywić sporą rodzinę.

Niedostatek finansowy miał swój wpływ na stan techniczny domu, zimą rodzina gnieździła się w kuchni, gdzie był jedyny czynny piec. W pozostałych pomieszczeniach było zimno. Stuletni budynek bez podpiwniczenia wymagał stosunkowo dużej ilości opału. Izolacja pozioma właściwie przestała istnieć - w końcu budowano go z przeznaczeniem na stajnię. Niestety, w ściany z kamienia wapiennego wdała się wilgoć. W ciągu dwóch sezonów zawilgotniały całe ściany aż do sufitu. W rezultacie drewniane belki stropowe przegniły w gniazdach i strop zaczął grozić zawaleniem. Ekspertyza budowlana była jednoznaczna - dom nie nadawał się do zamieszkania, natomiast ewentualny remont byłby nieopłacalny. Wprawdzie urząd miejski przekwaterował rodzinę B. do innego mieszkania, ale zdecydowanie odżegnał się od odpowiedzialności za zdewastowanie domu. Zaproponowano mi założenie cywilnej sprawy sądowej i dochodzenie odszkodowania od pani B. Przyjąłem tę propozycję jako niesmaczny żart i ze zrozumiałych powodów oczywiście zrezygnowałem z dochodzenia swoich praw przed sądem. Dom stał niezagospodarowany do roku 1998. Właśnie wtedy zrodził się pomysł przeznaczenia budynku na działalność związaną z kulturą. Niestety, zorganizowanie muzeum z prawdziwego zdarzenia związane było z kosztami przekraczającymi moje możliwości. Wiosną 1998 roku w rodzinnym domu Haliny Poświatowskiej zagościł Jerzy Kędziora - częstochowianin, rzeźbiarz - w końcu kolega artysta. Autor cyklu rzeźb „balansujących”. Zagrożone stropy zostały prowizorycznie wzmocnione, w dachu powstał świetlik w miejscu spróchniałych desek, dom stał się pracownią, a ogród prawie galerią, o nazwie „Przedstudio”. Miałem niewątpliwą przyjemność przez prawie siedem lat z pierwszego rzędu przyglądać się pracy artysty. Nie było w niej nic z „udręki czy ekstazy” - Jerzy swoje tworzywo traktował z sympatią, a nawet z przymrużeniem oka. Dla mnie był przede wszystkim doskonałym portrecistą, świetnie potrafił oddać mimikę twarzy, jego głowy myślały, przeżywały, cierpiały, czasami nawet miewały kaca. Cykl rzeźb legendarnych - maleńki ptaszek siedzący na drzewcu włóczni stanowi liryczny kontrapunkt dla zwalistej bryły zasępionego woja - prawda, że dowcipne?

Ktoś napisał o Okudżawie, Brelu i im podobnym, że są to poeci, którym przestał wystarczać wynalazek druku. Podobnie Kędziora - jemu też nie wystarczały zwykłe środki artystycznego przekazu, jego rzeźby nie tylko miały wyglądać czy wzruszać - one jeszcze musiały BUJAĆ!

Na kulturalnej mapie miasta zaistniał nowy punkt, „Ogród rzeźb”, magiczne miejsce odwiedzane przez wielu ludzi. Kolejne wernisaże i pokazy gromadziły entuzjastów twórczości artysty, a miejscowe gazety z wielką przychylnością pisały o nietypowych rzeźbach i ich twórcy.

Wczesną wiosną 2005 roku Jerzy Kędziora poinformował mnie, że zamierza kupić posiadłość w podczęstochowskiej wsi, a w związku z tym przenieść pracownię i galerię. Ta informacja zbiegła się w czasie z obchodami roku Haliny Poświatowskiej. Władze miasta postanowiły cyklem imprez uhonorować najsławniejszą częstochowiankę XX wieku. W trakcie narady zorganizowanej przez prezydenta miasta, pana Tadeusza Wronę, zaproponowałem utworzenie muzeum w domu poetki, deklarując jednocześnie wolę wypożyczenia eksponatów dokumentujących jej życie i twórczość. Niebawem zapadła pozytywna decyzja o powołaniu muzeum, jednak wcześniej należało znaleźć formę prawną umożliwiającą wyremontowanie prywatnej nieruchomości za samorządowe pieniądze. Oficjalnie decyzja została ogłoszona podczas imprezy zorganizowanej w ogrodzie w ramach „Nocy Kulturalnej” - 25 czerwca 2005 roku. Wiersze Poświatowskiej czytała Zofia Kucówna.

Jeszcze tylko należało przeprowadzić remont, a właściwie rekonstrukcję. Z oczywistych względów wolałbym, żeby udało się odratować autentyczne mury, ale zdawałem sobie sprawę, że ściany osuszone nawet przy użyciu najnowszych metod mogą sprawiać kłopoty w trakcie eksploatacji budynku. W tym momencie rozpoczął się kolejny rozdział w historii niepozornego domku, w którym mieszkałem przez dwadzieścia cztery lata, a teraz mam nadzieję spędzić ich jeszcze wiele jako pracownik muzeum poświęconego Haśce, jej twórczości i historii naszej rodziny.

Język - słówka

Każda rodzina wytwarza swój własny język mniej lub bardziej zrozumiały dla postronnych. Zwykle zaczyna się to od nadawanych sobie przezwisk, a raczej może pseudonimów, które mają niewiele wspólnego z imionami domowników. Rodzina nie zastanawia się na ogół, skąd wzięły się takie określenia, traktując je w zupełnie naturalny sposób. Nasi rodzice wymyślili sobie dziwne przezwiskowe spieszczenia. Ojciec - Feliks, mówił do matki, Stanisławy - Tetunia, a matka do niego zwracała się - Pućku. O ile w tej Tetuni można się doszukiwać śladów hiperspieszczonego imienia matki, o tyle ten nieszczęsny Pućko lub ta Pućka była niedookreśloną gramatycznie onomatopeją, o nieznanej etymologii. Dla nas - dzieci - pseudonimy rodziców były prawdą objawioną znaną od zawsze i w związku z tym niewymagającą wyjaśnień. Nigdy też nie zapytałem rodziców o źródłosłów ich dziwnych, nadanych sobie imion, a teraz już, niestety, nie mam kogo zapytać. Inaczej miała się sprawa z nami, czyli dziećmi. Halina została zdrobniona na Haśkę właśnie, siostra Małgorzata była Margosią lub Margeritką, a na mnie mówiono Zbik. W domu zawsze mówiło się czystym językiem. Przekleństwa były zakazane, właściwie nie zauważaliśmy istnienia słów wulgarnych, a skoro tak, to trzeba było sobie wymyślić pewne określenia wyrażające dezaprobatę. O kobiecie, która zasłużyła na grubszy epitet, mówiło się „torba”, a jeśli ktoś był brudny, to wcale nie jak świnia, tylko jak... - „recek”. Pojęcia nie mam, skąd to w sumie sympatyczne zwierzątko wzbudziło u mojej matki takie dziwne skojarzenia. Natomiast w języku Haśki do najcięższych wyzwisk należało - „ty byku krasy”, ale było jeszcze cięższe - „ty krasy byku”, właściwie to niby tylko zmiana szyku słów, a jednak dla domowników waga wyzwiska była wyczuwalna. Czasami ciekawe słówko zasłyszane od innych bywało przyswajane i zaczynało funkcjonować w domowym języku. Kilka smakowitych słówek przyniosła do domu panna Zenia. Wiejska dziewczyna, która była dla nas czymś w rodzaju pomocy domowej, a dla Haśki obiektem badań socjologicznych. Uwielbiała Haśkę i ceniła ją bardzo. W szczególnych sytuacjach, a do takich należało wyjście na zabawę w remizie strażackiej, starała się korzystać z fachowych porad dotyczących szczegółów stroju. Kiedyś zadała Haśce niebanalne pytanie - gdzie do sukienki przyszyć pikoty. Niby prosta sprawa, tylko nikt w domu nie wiedział, co to są te pikoty. Wprawdzie w domu było sporo słowników, ale w żadnym o pikotach nie napisali. Haśka dyplomatycznie odpowiedziała, że skojarzenie pikotów z sukienką to poważny problem, bo zależy od fasonu, koloru i jeszcze stu innych uzależnień, więc zażądała okazania składników stroju. Sukienka okazała się różowa z falbanką na biuście, a pikoty to rodzaj tasiemki z pofalowanym brzegiem. Po licznych przymiarkach zapadła decyzja, by pikotami ozdobić tę właśnie falbankę. Zenia wyszła niezwykle zadowolona z doradztwa, a pikoty weszły do stałego języka jako panaceum na niedostatki stroju. Nie masz się w co ubrać? To sobie kup pikoty i po problemie.

Pikoty okazały się na tyle skuteczne, że Zenia niebawem wyszła za mąż, a nie minęło pół roku, gdy w małżeństwie zaczęły się niesnaski. I tutaj pojawiło się nowe słowo, mianowicie „lezbon”. Jak się domyślaliśmy, oznaczało ono nieroba, lenia, birbanta i damskiego boksera w jednym. Haśka, biegła w obcych językach, usiłowała znaleźć pochodzenie tego określenia, czy od angielskiego lazy i bony, czy od less, ale skąd znowu spodziewać się angielskich naleciałości w dialekcie podczęstochowskiej wsi. Nie udało nam się wyjaśnić etymologii lezbona, ale język domowy zyskał nowe słowo. W szczytowym momencie konfliktu Zenia zwierzyła się mojej matce, że wzmiankowany lezbon powiedział jej dosłownie: „Przez ciebie, ty gadzie, schudłem”. Cały dom bawił się tym cudnym zdankiem na tyle długo, że słowo „gad” zyskało nowe znaczenie. Stało się wyrazem pieszczotliwym, wszystko, co żyło wokół, to były gady, mniej lub bardziej kochane. Ja do tej pory o domownikach i innych domowych żyjątkach mówię - gady, zdając sobie sprawę, że słysząca to osoba postronna może mieć dziwne skojarzenia. O twarzy lub ustach zawsze mówiło się „pysk”.

Bywały jednak sytuacje, w których tak zwane grube słowo było nieodzowne. Będąc w Paryżu, Haśka zwiedzała samotnie „ciekawe” dzielnice i była narażona na niedwuznaczne zaczepki. Mało delikatni podrywacze byli wtedy częstowani rosyjsko-polsko-angielską wiązanką - „Poszoł won, ty skurwysynu, because I will call the police.”. O ile odszczekiwanie się w języku francuskim nie działało w ogóle, o tyle melodia języków słowiańskich była niezawodna.

Kiedy miałem coś koło pięciu lat, też udało mi się zasilić domowy język innym znaczeniem słowa - reagować. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, co to słowo znaczy, ale ponieważ słyszałem je często i w różnych okolicznościach, uważałem, że nadaje się do wszystkiego. Chciałem rozłożyć na stole jakiś swój malunek, ale był zastawiony naczyniami po obiedzie, więc powiedziałem do siostry Małgorzaty - „zareaguj te garnki ze stołu”. Wszyscy ryknęli śmiechem, a nowe znaczenie słowa na stałe zagościło w domowym języku, jeszcze trzydzieści lat po tym zdarzeniu garnki ze stołu były reagowane - przynajmniej w naszym domu.

Cała reszta kotów i… psów

Koty w domu były zawsze. Jak tylko sięgnę pamięcią, to jakieś miauczące stworzenie pętało się po domu, nie mówiąc oczywiście o kotach bezpańskich, których spora populacja żyła w okolicy, a że wszystkie jakimś cudem wiedziały, że są lubiane, więc nasz ogród traktowały jako bezpieczny azyl. Pierwszym kotem, którego zapamiętałem, był Mateusz. Przeogromny kocur, a może normalny - tylko wydawał mi się wielki - w końcu miałem rok, więc byłem niewiele większy. Mateusz zginął śmiercią tragiczną, zgubił go pociąg do wycieraczki przed drzwiami sąsiada, którą uporczywie obsikiwał. Został oblany kwasem solnym i, niestety, trzeba go było uśpić. To smutna historia, ale w trosce o prawdę historyczną musiałem o niej wspomnieć.

Kolejnym domowym futrzakiem była kocica Miszka. O ile dobrze pamiętam, była biała w czarne łaty albo odwrotnie, ale chyba biały kolor przeważał. Wraz z Miszką pojawiły się w domu kocięta w dużych ilościach, dwa mioty rocznie po cztery do sześciu osobników. Oczywiście wszystkie musiały być ochrzczone, należycie odchowane i w końcu wydane - koniecznie w „dobre ręce”. Byłem już wtedy poważnym, bo trzyletnim facetem, a w domu pojawił się nowy członek rodziny, Adolf Poświatowski. Postać męża Haśki wiąże się luźno z losami kocicy, ale zapamiętałem jego uczestnictwo w obrzędach chrzcielnych celebrowanych w ogrodzie. Sam nie wiem, jakim cudem zapamiętałem imiona kociąt, które przyszły na świat wiosną - chyba 1955 roku - Królak, Zulejka, Sudzuki i Hakrawati. Królak od Stanisława Królaka, naszego świetnego kolarza odnoszącego sukcesy w Wyścigu Pokoju, niestety, etymologia pozostałych imion jest nadal dla mnie zagadką.

Miszka zasłynęła jeszcze jednym spektakularnym występem, o którym warto wspomnieć. Wokół ogrodowej altanki rosły - uwielbiane przez Haśkę - bzy. Było tego sporo w kilku odmianach: różowe, fioletowe, dubeltowe i zwykłe. Ilość kwiatów znacznie przewyższała potrzeby domowe, a szkoda było patrzeć, jak więdną na drzewie. Haśka z Adasiem (tu wyjaśnienie - imię Adolf z oczywistych przyczyn w kilka lat po wojnie źle się kojarzyło, więc mąż mojej siostry został dla potrzeb rodzinnych przechrzczony na Adasia i tak go zapamiętałem) postanowili rozkręcić biznes, którego przedmiotem miała być sprzedaż bzowego kwiecia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: „Haśka” - poetka zbyt wrażliwa. Wspomienie o Poświatowskiej - Portal i.pl