Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Złoty medal Ślązoka

Marek Szołtysek
W Pilchowicach koło Gliwic spotkałem Ernesta Pinkawę, któremu opowiadałem o mojej majowej podróży do Włoch i nawiedzeniu wystawionego wtedy w Turynie całunu.

Zasugerowałem mu wtedy, że skoro jest już z żoną na pyndzyji, czyli na emeryturze, to może dobry czas, by wybrać się gdzieś w daleki świat, może na pielgrzymkę do Rzymu. Widzisz, wybrali by my sie kaj do Rzymu - rzekła jego żona. To se jedź, bo mie tam w doma je dobrze - odrzekł z uśmiechem Ernest, dla którego rzymska podróż była najwyraźniej nie z jego świata. Myliłby się jednak ten, który sądzi, że Ernest jest tylko domatorem. On jest nieuleczalnie zarażony śląskim pielgrzymowaniem na Górę św. Anny.

Nie jest to zresztą przypadek odosobniony, bo podobne upodobania mają całe rzesze Ślązoków. Wspomnijmy tylko Grzegorza Stachaka z Lipin czy pana Krzykowskiego z Raciborza, który jak cenną relikwię pokazywał mi kiedyś stare koło, czyli rower, na którym w dzieciństwie kilka razy jeździł na Anaberg, czyli Górę św. Anny.

Wróćmy jednak do Ernesta, który w Pilchowicach mieszka od ślubu, lecz dzieciństwo spędził w oddalonej o pięć kilometrów rodzinnej Żernicy. Tam jego ojciec, jako kościelny, prowadził tradycyjne pielgrzymki na Anaberg. Więc mały Ernest nie miał innego wyjścia i też chodził. Jako sześciolatek grymasił, ale z czasem tak to polubił, że z utęsknieniem czekał na kolejne ponci. A trzeba wiedzieć, ze tradycyjnie z Żernicy chodzi się na Anaberg dwa razy, w sierpniu na Wniebowzięcie oraz we wrześniu na Podwyższenie Krzyża.

Zazwyczaj kiedy spotykam się z ludźmi ogarniętymi pasją pielgrzymowania, to nie wypytuję ich o wewnętrzne przeżycia, bo przecież i tak nie da się tego opowiedzieć, a Ślązoki nie lubią też, jak ich się przepytuje ze spraw intymnych. Wypytuję więc o różne szczegóły z tych pielgrzymek, które pozwalają lepiej zrozumieć dawne zwyczaje czy sposoby myślenia Ślązoków. Tak też było w rozmowie z Ernestem, który powiedział, że pielgrzymkę zawsze zaczynało się mszą w parafialnym kościele o godzinie szóstej.
Następnie wsiadano z bagażami na drabinioki i inne fury, czyli wozy zaprzężone w konie. I tak żartując, ale też śpiewając i modląc się, wszyscy jechali do Leśnicy pod Anabergiem. Tam zostawiało się wozy i dalej pieszo na sam szczyt Góry św. Anny. A coście jedli, gdzie spaliście, bo przecież takie pielgrzymki trwały nawet do czterech dni - zapytałem. Spaliśmy u gospodarzy na stróżakach, czyli na takich workach wypełnionych słomą - tłumaczy Ernest, zwany przez znajomych Ernstem. Jedzenia też nie brakowało, bo gospodarze handlowali ajntopfem, czyli gęstymi zupami, do których dostało się jeszcze pajdę chleba.

Wszyscy jedli aż im się uszy ruszały. Do picia zaś było mleko, malckawa, czyli kawa zbożowa, maślonka lub kiszka, czyli kwaśne mleko. Zresztą bardzo dużo ludzi z Anabergu i okolic żyło z obsługiwania ruchu pielgrzymkowego. Nawet z naszej Żernicy - opowiada Pan Ernest - zawsze chodziła z nami w pielgrzymkach taka Katarzynka i Filipek. Czy oni byli wierzący? Nie wiem, ale szli tylko po to, by tam zarabiać na sprzedawaniu napojów. Ta Katarzynka i Filipek, to były niezłe pierony - uśmiecha się Ernst - żyli na kryka, czyli bez ślubu. Ale to u nas we wsi był wyjątek, bo wszyscy chodzili na Anaberg z prawdziwej pobożności, a przy okazji sprawiali sobie niezapomniane przyjemności. Wiem, bo sam tam byłem ponad pięćdziesiąt razy. I za to mnie franciszkony z Anabergu nagrodzili złotym medalem. Jestem złotym medalistą - śmieje się Ernest.
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!