Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Artur Hajzer nie żyje. Tym razem szczęścia zabrakło...

Michał Wroński
Trzy lata temu Artur Hajzer reaktywował polski himalaizm zimowy...
Trzy lata temu Artur Hajzer reaktywował polski himalaizm zimowy... Polski Związek Alpinizmu
Artur Hajzer nie żyje. Ciało będzie pochowane pod Gasherbrum. Do końca wierzyliśmy, że wiadomość o śmierci Artura Hajzera okaże się nieprawdą. Bo przecież nikt inny nie miał takiego talentu do wychodzenia cało z największych nawet opresji. O legendzie polskiego himalaizmu pisze Michał Wroński.

Artur, wracaj! Dasz radę! Dajesz, dajesz, nie przestajesz - kiedy we wtorek do Polski dotarła niepotwierdzona jeszcze wiadomość o śmierci 51-letniego Artura Hajzera w górach Karakorum, na jego facebookowym profilu natychmiast zaroiło się od wpisów. Ich autorzy nie mogli uwierzyć w to, że pochodzącemu z Mikołowa himalaiście tym razem nie dopisało szczęście. To nie mogło być prawdą.

CZYTAJ KONIECZNIE:
ARTUR HAJZER NA ZAWSZE POZOSTANIE PDO GASHERBRUM TAKA JEST DECYZJA RODZINY

Przecież "Słoń", jak Hajzer nazywany był w środowisku, nieraz już wymykał się śmierci. Cieszył się zasłużoną sławą wielkiego farciarza i teraz nagle los miałby odwrócić się od niego? Szukając choćby małego promyczka nadziei wracaliśmy do wszystkich tych nieprawdopodobnych historii, z których wychodził obronną ręką.

Broad Peak, łoś i skręcona noga

Początek sierpnia 2005 roku. Po nieudanym ataku na ośmiotysięcznik Broad Peak w Karako-rum Hajzer razem z Piotrem Pustelnikiem schodzą w dół do obozu III. Mieli prawo być rozczarowani. Od głównego wierzchołka dzieliły ich raptem dwie godziny marszu i gdyby nie kiepska pogoda oraz późna pora, to pewnie zameldowaliby się na szczycie. Prawdziwe kłopoty dopiero jednak się zaczęły, kiedy Hajzer skręcił nogę w kostce. Rzecz działa się poniżej przełęczy, na wysokości 7900 m n.p.m.

- Znalazłem go zaplątanego w poręczówki (liny asekuracyjne - przyp. red.). Od razu powiedział, że jest jakiś problem z nogą i że nie może chodzić - wspomina Piotr Pustelnik.

Rozpoczął się dramatyczny odwrót. Z pomocą Pustelnika Hajzer zdołał ok. godziny 3 nad ranem zsunąć się do obozu III. Na drugi dzień z odsieczą pośpieszyli uczestnicy innych wypraw, którzy pomogli Hajzerowi zjechać na linie do bazy, skąd zabrał go ratowniczy śmigłowiec (cała akcja trwała trzy doby). Wydarzenia te zostały udokumentowane w filmie "Czekając na Rosę". Tytułowa Rosa to pluszowa maskotka łosia, szukająca w Kara-korum kandydata na męża. Kiedy oglądało się później ten pełen humoru film na górskich festiwalach, trudno było uwierzyć w to, jak niewiele brakowało wówczas do dramatu.

Mam prosty wybór: góry albo kochanka

Niedziela, 10 lutego 2008 roku. Serwisy informacyjne obiega wiadomość, że Artur Hajzer został porwany przez lawinę w rejonie Ciemniaka na Czerwonych Wierchach w Zachodnich Tatrach. Brzmi groźnie, ale kolejne doniesienia są bardziej optymistyczne. "Słoń" znowu miał szczęście. Udało mu się utrzymać blisko powierzchni lawiny i skontaktować z ratownikami TOPR-u, a ci błyskawicznie wysłali śmigłowcem na miejsce ekipę ratunkową. Dla Hajzera ten epizod skończył się na symbolicznym upomnieniu od dyrekcji Tatrzańskiego Parku Narodowego za chodzenie poza wyznaczonymi szlakami. Jeśli los chciał w ten sposób coś Hajzerowi powiedzieć, to ten raczej nie potraktował go poważnie. Gdy kilka miesięcy później pytaliśmy go, czy aby nie pojawiła się myśl, by zakończyć przygodę z górami, ten tylko się lekko uśmiechnął. #- Przez pierwsze pięć minut po wypadku była taka pokusa - stwierdził.

Pokusa, jak szybko przyszła, tak szybko minęła i Hajzer znów ruszył w góry. Na celownik wziął położony w Himalajach ośmiotysięcznik Dhaulagiri (8167 m n.p.m.), który zdobył wspólnie z Robertem Szymczakiem. Znów jednak nie obyło się bez dramatycznych chwil. U Hajzera pojawiły się objawy obrzęku mózgu. Los był jednak łaskawy i "Słoń" bezpiecznie wrócił w doliny. Swoje wypadki komentował z typową dla siebie autoironią. W rozmowie z DZ, zapytany o powody, dla których po latach przerwy wrócił w wysokie góry, stwierdził, że nie miał innego wyjścia.

- To kryzys wieku średniego. Szukanie śladów po utraconej młodości. W tym wieku trzeba wyznaczyć sobie jakiś cel. Możliwe są dwa wyjścia: albo młoda kochanka, albo ośmiotysięcznik. W przeciwnym razie obrasta się kurzem i rozpoczyna się powolne umieranie. Na młodą kochankę nie zgadza się żona, więc pozostają góry - żartował Hajzer.

Mount Everest: Hajzer idzie na ratunek

Szczęście Hajzera czasem udzielało się też innym. W maju 1989 r. przekonał się o tym Andrzej Marciniak. Jako jedyny z szóstki polskich himalaistów przeżył lawinę, jaka zeszła na zboczach Mount Everestu. Przeżył, ale zgubił okulary i zapadł na śnieżną ślepotę. Przez kilka dni siedział bezradny w namiocie w pobliżu przełęczy Lho La (6026 m n.p.m.), czekając na ratunek. Albo na śmierć. Hajzer, który miał już wówczas na koncie trzy ośmiotysięczniki, w tym czasie przebywał w Katmandu. By zdążyć z akcją poszukiwawczą, musiał otrzymać zgodę chińskich władz na dojazd w rejon przełęczy od strony Tybetu (stamtąd podejście do miejsca, gdzie zdarzył się wypadek, było dużo prostsze niż od strony nepalskiej). Przez kilka dni dobijał się więc do drzwi różnych dyplomatów, analizował mniej lub bardziej szalone pomysły dotarcia do Marciniaka, aż wreszcie z pomocą ambasady USA udało mu się załatwić niezbędne formalności i w towarzystwie dwóch nowozelandzkich wspinaczy (Roba Halla i Garry'ego Balla), a także kilku Szerpów ruszył ciężarówką w trwającą 36 godzin podróż na chińską stronę masywu.

Mijała właśnie czwarta doba od wypadku. - Powiadomiono mnie wtedy, że od strony chińskiej podąża mi na ratunek ekipa Artura Hajzera. Wypełniło mi to kilka godzin, podczas których nie musiałem siedzieć bezczynnie i tylko wsłuchiwać się w swój oddech, w wiatr, w bicie serca i czekać, czekać... - relacjonował we wspomnieniach Marciniak (zebrane przez Andrzeja Marcisza trafiły do książki Mirosława "Falco" Dąsala "Każdemu jego Everest"). Kiedy już tracił nadzieję, że ratunek dotrze, przy namiocie pojawił się "Słoń" ze swoją ekipą. Kilkadziesiąt godzin później cudem ocalony Marciniak znalazł się przed hotelem w Katmandu.

- Podszedłem do Agnieszki (dziewczyny Marciniaka - przyp. red.) i powiedziałem: "Masz go - bierz. Tu jest - cały i zdrowy" - opisywał później ten moment Hajzer, który za ten wyczyn został odznaczony przez Polski Komitet Olimpijski nagrodą Fair Play.

Biznesmen oraz wódz lodowych wojowników

Po tamtej tragedii oraz śmierci Jerzego Kukuczki, który w październiku 1989 roku zginął na Lhotse, Hajzer wycofał się z himalaizmu. Jak później wyjaśniał, nie mógł się zgodzić z taką ceną ze sukcesy w wysokich górach. Zajął się biznesem, tworząc firmy produkujące sprzęt i odzież sportową. W Himalaje wrócił po kilkunastu latach. Z początku próbował działać na własną rękę. W roku 2010 wymyślił program Polski Himalaizm Zimowy i ogłosił, że poprowadzi młode pokolenie wspinaczy, by dokończyli to, co w latach 80. XX w. zapoczątkowali: Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki, Andrzej Czok, czy Maciej Berbeka. Do wzięcia było wówczas pięć niezdobytych zimą ośmiotysięczników: Nanga Parbat, Broad Peak, Gasherbrum I i II oraz oczywiście K2. Wielu pukało się wtedy w czoło, bo polski himalaizm był wówczas w formie dalekiej od ideału. Dziś z tej listy ośmiotysięczników niezdobyte pozostają jeszcze tylko Nanga Parbat i K2. Z trójki pozostałych aż dwa padły łupem "przedszkola Hajzera", jak z przekąsem nazwano grupę młodych alpinistów uczestniczących w PHZ (gdy przyszły sukcesy, coraz częściej zaczęto pisać o "lodowych wojownikach"). W marcu ubiegłego roku Janusz Gołąb i Adam Bielecki weszli zimą na Gasherbrum I, zaś nieco ponad cztery miesiące temu Bielecki wspólnie z Arturem Małkiem, Maciejem Berbeką i Tomaszem Kowalskim stanęli na szczycie Broad Peak. Po tej ostatniej wyprawie Hajzera poznała cała Polska, to on bowiem na bieżąco relacjonował w telewizji ostatnią fazę ekspedycji: atak szczytowy i dramat, w jaki zamienił się nocny powrót z wierzchołka. Po tragedii na Broad Peak w środowisku rozpętała się burza. Padały zarzuty o błędy w organizacji ataku i brak solidarności między członkami zespołu. Hajzer zdecydowanie bronił swoich "lodowych wojowników" i mimo zawirowań wokół finansowania programu wciąż wierzył, że kolejne wyprawy w Karakorum dojdą do skutku. Czy jego śmierć przekreśli te plany?

- Trudno to dziś przesądzać. Nic samo się nie toczy. Artur wykonał przy Polskim Himalaizmie Zimowym olbrzymią pracę i jeśli ktoś będzie w ogóle skłonny to kontynuować, to na pewno będzie to już zupełnie inny program - ocenia Pustelnik.



*Artur Hajzer nie żyje. Tragedia na Gasherbrum ZDJĘCIA
*Superbudowa 2013. Wybieramy najlepszą inwestycję woj. śląskiego ZAGŁOSUJ
*Marsz Autonomii 13 lipca 2013: PROGRAM, LISTA OBECNOŚCI
*Jak zdać egzamin na prawo jazdy? ZOBACZ WIDEOTESTY i CZYTAJ PODPOWIEDZI

Codziennie rano najświeższe informacje z woj. śląskiego prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!