Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kto ma owce, ten jest... baran? Rozmowa z Józefem Michałkiem z Istebnej, wojewodą wołoskim o owcach i pasterstwie w Beskidach

Jacek Drost
Jacek Drost
Fot. Archiwum Józefa Michałka
Kiedy widzę owce, to zawsze się uśmiecham. Trzeba mieć bardzo emocjonalny, pozytywny stosunek do owiec, żeby się nimi zajmować - mówi z rozmowie z „Dziennikiem Zachodnim" Józef Michałek z Istebnej, który jest wojewodą wołoskim i koordynuje pracę wszystkich baców w Polsce. Podkreśla, że bez miłości do owiec, regionu i tradycji pasterskiej nie ma mowy o prawdziwym bacowaniu.

Mówią, że kto ma owce, ten ma, co chce. Prawda to?
Przez wieki to była prawda. Teraz lepiej traktować to z przymrużeniem oka. Można powiedzieć, że kto ma owce, ten jest... baran. I to się już nawet trochę przyjęło.

Dlaczego baran?
Dlatego, że teraz generalnie wszyscy ludzie stawiają na pieniądze, a jakby to bacowanie zdroworozsądkowo przekalkulować, to trzeba siedzieć przy tych owcach, przynajmniej w naszej tradycji, 24 godziny na dobę i to już się średnio opłaca. Są zakusy, żeby wypas przekształcić w hodowlę - ogrodzić jakiś areał, zrobić zasieki z prądu, bo wilków dużo, wpuścić tam owce, by się pasły i pójść do innej roboty. My się jednak trzymamy beskidzkiego szałaśnictwa, czyli wypasu wspólnotowego. Daje to dużo frajdy, satysfakcji, to także takie działanie prospołeczne, bo jak się bierze owce, to się za nie odpowiada i jest się przy nich 24 godziny na dobę.

Na czym polega ten wypas wspólnotowy?
To dziedzictwo kulturowe polskich Karpat wpisane na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa jako bacowanie. Głównym elementem tego bacowania jest wypas wspólnotowy. Na wiosnę robi się mieszanie owiec. Biorą w nim udział owce od różnych gazdów - czasami z dwóch gmin, czasami z dwóch powiatów, a bywa że nawet z dwóch województw. Żeby wypas się opłacał, musi być nie sto owiec, a przynajmniej 300 czy 400 od różnych gazdów. Nie chodzi o to, żeby każdy zajmował się osobno swoimi owcami, tylko dał swoje owce jednemu zaufanemu gaździe czy bacy i on się nimi zaopiekuje. Dla niego to odpowiedzialność, ale i wielki honor, bo został wybrany przez innych. To jest ten wypas wspólnotowy.

W Beskidach ilu gospodarzy uczestniczy w takim wypasie?
Mamy prawie stu różnych hodowców. W gminie Istebna jest dwóch baców, idąc w stronę Ujsół czy Rajczy, to wszędzie jest przynajmniej jeden baca. To pomoc dla hodowców, bo jak mają po kilka czy kilkanaście owiec, to dają je wiosną do bacy i jesienią odpasione, odgonione owce odbierają. Tak to się odbywa już od końca XV wieku, kiedy szałaśnictwo zaczęło się rozwijać na tym terenie, aż po XVIII wiek. To był złoty wiek szałaśnictwa. Pięknie to funkcjonowało, wieś mocno ze sobą współpracowała, bo wszyscy mieli owce i dawali je na wspólny wypas do bacy. I wtedy to powiedzenie „Kto ma owce, ten ma, co chce” w odniesieniu do bacy było zasadne. Jak ktoś był dobrym bacą, to nie musiał mieć swoich owiec, bo mu ludzie przyprowadzali własne. Jak dobrze zadbał o te owce, ludzie byli zadowoleni i po wypasie rozliczył się z nimi, to były opowieści - jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku - że jak wracał z wypasu, to zamawiał trzy taksówki. W pierwszej jechał on, w drugiej - jego kapelusz, a w trzeciej - jego palica, czyli laska.

Co w tym bacowaniu jest najważniejsze?
Umiejętność dogadania się z ludźmi. Jak ktoś nie potrafi dogadać z ludźmi, to z niego żaden baca nie będzie, choćby nie wiem jak znał się na owcach. Trzeba też pamiętać o jednym, jeśli mówimy o wypasie kulturowym - bacowie nie mają swojej ziemi. W górach średnia powierzchnia gospodarstwa to półtora hektara. I gdzie tu paść owce w Koniakowie, jak baca ma prawie tysiąc owiec? Gdzie on pójdzie? Nie na swoje. Znowu musi dogadać się z właścicielami ziemi. Musi więc dogadać się z właścicielami owiec i z właścicielami ziemi, żeby pozwolili mu wypasać na nieużytkach. Kolejna rzecz przy tym naszym beskidzkim szałasowaniu to użytkowanie mleczne. Niestety, żeby się to opłacało, to już owca nie wystarczy, dopłaty także. Musi być produkcja produktów regionalnych. Przedsiębiorczość jest na pierwszym miejscu w kulturze bacowskiej. Jak się bierze owce, to nie tylko trzeba je utrzymać; z gazdami, czyli właścicielami owiec się rozliczyć, z właścicielami ziemi się rozliczyć, ale trzeba być przedsiębiorczym i trochę tych oscypków czy sera - bryndzy narobić i sprzedać. Wtedy to się opłaca. Do dziś tam, gdzie się ten ser robi, to się jakoś kula. Jeśli ktoś ma owce w zagródkach na dopłaty, to ani to do końca nie cieszy, ani się nie opłaca.

Ktoś docenia trud baców?
Jak już wspomniałem, bacowanie zostało wpisane na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa. To inicjatywa miejscowych ludzi - baców, hodowców. Wypas kulturowy, wspólnotowy ma zostać także wpisany na listę UNESCO.
Ministerstwo, widząc, że podtrzymujemy te tradycje wypasu kulturowego, postanowiło, że rozpocznie działania na rzecz wpisania bacowania na listę UNESCO. To byłaby pierwsza rzecz na tej liście z naszego regionu.

Proszę powiedzieć, kto teraz zajmuje się owcami w Beskidach? Zapaleńcy?
Mimo że jest ciężko, to w przypadku baców są to ludzie, którzy mają motywacje kulturowe. Chcą podtrzymać tradycję, przekazać pałeczkę kolejnym pokoleniom. Są również motywacje finansowe. Jak się już ktoś zdecyduje na bacowanie, dobierze załogę, to zarobi. Oczywiście, gdyby to wziął na tapet ekonomista, to stwierdziłby, że to się nie opłaca. Jeśli jednak spojrzymy na to jak na sposób na życie, nie licząc każdej godziny, tylko żyjąc przy owcach, to można wyjść na swoje.
Taki styl życia także został doceniony, bo w 2026 roku będziemy obchodzić Światowy Dzień Pasterza i Pastwisk.

Wróćmy do przeszłości: do kiedy trwał złoty okres pasterstwa?
W Beskidzie Śląskim w 1800 roku Habsburgowie podpisali ugodę z góralami, wprowadzając ograniczenia w wypasie. Niestety, w 1853 roku nastąpiła likwidacja szałaśnictwa. To był koniec złotego wieku. Później szałaśnictwo było tylko opiewane w pieśniach, ludzie płakali nad niedolą górali, choćby w piosence „Szumi jawor, szumi”. Po odrodzeniu państwa polskiego były ogromne nadzieje. Sejm Śląski przyjął uchwałę o przywróceniu szałaśnictwa, powstał fundusz szałaśniczy - namiastka obecnego programu „Owca Plus” i zaczęło się wsparcie dla gospodarki górskiej - miała tutaj powstać taka druga Szwajcaria, ale przerwała to II wojna światowa. Najpierw przyszedł Hitler, później Stalin. Owce można było wypasać, ale w ramach spółdzielni, gdzie pasterstwo zaczęło zanikać. Dopiero jakieś 20 lat temu Zbyszek Wałach, Piotr Kohut, Henryk Kukuczka zaczęli odradzać lokalne szałaśnictwo, mieszać owce na Stecówce, znowu pojawiła się siła, że wyjdziemy na hale.

Pamiętam, że jakieś dwie dekady temu głośno było o pomyśle, by odrodziło się pasterstwo w Beskidach.
Dokładnie 20 lat temu, w 2004 roku pojawiła się inicjatywa. Nie było żadnych programów wsparcia, żadnych dopłat, ale siła kultury pasterskiej i tradycji była wielka, żeby na tych terenach z powrotem wypasać owce i żeby to się udało. Teraz owce są wypasane, mamy dwa szałasy, robimy sery i jest coś, a myślałem, że już tego nigdy nie będzie - można napić się żętycy, skosztować owczej bryndzy. Także ku wielkiej uciesze turystów, bo to turyści w pierwszej kolejności nas utrzymują. Nie wyobrażają sobie, żeby w górach nie było owiec, żeby nie było w górach oscypka.

A o czym bacowie czy juhasi marzą na hali przy ognisku, kiedy pilnują owiec?
Bacowie marzą, żeby mieć dobrych juhasów, a juhasi dobrego bacę. Jak czasami są dobrzy juhasi, to trafiają na złego bacę i uciekają od niego i się to wali. Bywa też, że baca jest fajny, a nie może tych juhasów dobrać, bo może ma za dobrą rękę, za dobre serce i - powiem szczerze - jak się wypije przy takiej robocie, to z tego nic nie ma. A historia o juhasach też jest ciekawa. To nie muszą być górale. To ludzie z całej Polski, różni rozbitkowie, którzy przechodzą wspaniałą resocjalizację na tym wypasie. To niesamowite, jakie ja znam przykłady, że totalni rozbitkowie, którym nic się w życiu nie ułożyło, a mieli biznes czy inne pomysły na życie, machnęli na wszystko ręką i poszli na juhaskę. I są to znakomici juhasi. A mamy ich sporo.Jak mamy stu baców, to na jednego bacę przypada trzech juhasów. Bacowie to zazwyczaj górale z krwi i kości, a juhasi nie - czasami chcą zerwać z dotychczasowym życiem, ze światem, nawet niektórzy nie wiedzą gdzie są, a oni sobie juhaszą.

A pan jest wojewodą wołoskim. Co to za funkcja?
To pojęcie z języka wołoskiego. Dzisiaj powiedzielibyśmy koordynator. Jeśli trzeba pojechać załatwić coś do Warszawy lub marszałka województwa, rozsądzić coś między bacami czy juhasami, rozliczyć jakieś programy, to ja się tym zajmuję. Jestem osobą, która zna wszystkich baców w Polsce, wszystkie miejsca wypasu, bo muszę znać i przynajmniej dwa razy w roku w każdej miejscowości muszę być. Szukam następcy, bo muszę go wprowadzić, by posiadł tę wiedzę, był wszędzie, żeby to kontynuować. Wojewodowie zawsze na przestrzeni historii występowali. Piękną historię wojewodów na ziemi żywieckiej opisał historyk Stanisław Szczotka, profesor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, który zginął w katastrofie kolejowej. Na szczęście zostało jego opracowanie: „Historia wojewodów wołoskich ziemi żywieckiej”, gdzie mamy obraz, czym się zajmowali.

U pana z pasterstwem całe życie tak było?
Chyba całe życie. Wyrosłem w kręgu spółdzielni owczarskiej Zuzanny Marekwicowej , która - razem ze swoim mężem - zawsze na Tygodniu Kultury Beskidzkiej prowadziła barana i owce. Jak pamiętam, to całe moje życie było związane z owcami. Wprawdzie poszedłem do szkoły leśnej, ale wróciłem do tych owiec.

Jak pan patrzy na owce, to co pan sobie myśli?Zawsze się uśmiecham. Wczoraj byłem przy młodych jagniątkach. Jak zaczęły podskakiwać, to naprawdę się uśmiechnąłem. Piękny widok. Czasami ludzie pytają, czemu ktoś jest bacą. Bo to kocha. Trzeba mieć bardzo emocjonalny, pozytywny stosunek do owiec, żeby się nimi zajmować. Na szkoleniach mówię: „Chłopie, jak ich nie kochasz, denerwujesz się na ich widok, daj se święty spokój. Ty je musisz kochać”!

A jest coś, czego moglibyśmy nauczyć się od owiec?
Polecam bardzo ciekawą książkę, która ukazała się w ubiegłym roku „Terapeutyczne beczenie owiec”. Napisana z punktu widzenia hodowcy, ale wywodzącego się z naszego regionu, Zaolziaka Romana Cieślara [współautor Piotr Tryjanowski - red.]. Tam jest mnóstwo fajnych rzeczy o tym, czego możemy się od owiec nauczyć. Piękna, terapeutyczna książka. Człowiek ją czyta i po prostu się uśmiecha.

Nie przeocz

Musisz to wiedzieć

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera