Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ogrodowa 1

Arkadiusz Gola (zdjęcia), Marek Twaróg (tekst)

Pisz ty – rzucił Zbyszek. Maciej obraca w palcach kartkę, czyta raz jeszcze to pytanie „Co wam potrzeba?” i nie bardzo wie, jak odpowiedzieć. Siedzą na dole, nie wiadomo, co będzie. Jak to, co potrzeba? Ale bierze długopis, jakiś taki Zenith 7, odwraca kartkę i zaczyna.

KARTKA

„Jest nas dwóch”. - To wydawało nam się ważne. Nie wiedzielim, co myślą koledzy po drugiej stronie. Bo może im tam brakowało więcej ludzi? I może martwili się o innych, że zasypani, że ich nie ma? No to napisalim, że dwóch – mówi Zbigniew Pawłowski.

„Nic nam niejest”. – E, kto by się tam ortografią przejmował. No więc to było ważne, że nie jesteśmy połamani i że damy radę – mówi Maciej.

„Rurka jest puszczona 1.m. od spongu”. – Zrobić taki odwiert i wycelować odpowiednio w miejsce, gdzie dziura, gdzie górnicy, nie jest łatwo. Pomyśleliśmy, że dobrze, żeby wiedzieli, gdzie to trafiło, że metr od spągu – to znów Zbyszek. (Ortografia w liście znów nieważna)

„Podajcie nam obojętnie co”. Maciej: - Chodziło o jedzenie. Chciałem jakieś bułki, ale ponoć lekarz się nie zgodził i dostaliśmy glukozę do picia. Zbyszek: - I suchary chyba mielim. Maciej: - Ja miałem wtedy zostawioną na resztę dnia kromkę chleba, jabłko i trochę kompotu, ale sama woda, bez wiśni. Oczywiście zjedliśmy to już dawno. No i kreda też zjedzona. Nie była zbyt dobra, ale można ją było żuć. Smakuje jak wapno. No, właściwie nie wiem, jak smakuje wapno, ale tak mi się wydaje, że to to samo. Bardzo niedobra. A wtedy podeszła.

„Kończy nam się światło”. Zbyszek: - Mieliśmy dobre akumulatory, ale szybko zaczęlim oszczędzać światło. Tylko chwilę i koniec, wyłączamy, znów chwilę i znów ciemno.

NÓŻ

Ta kartka z pięcioma zdaniami jest dziś niczym symbol tej akcji, tego cudu, który wydarzył się pod koniec ciepłego października 1999 roku w sosnowieckiej kopalni Kazimierz – Juliusz. To był piątek, na powierzchni 14 stopni i jesienne słońce. A pod ziemią? A pod ziemią też spokojnie. – Normalna robota – mówi Zbyszek. – Do czasu – zauważa Maciej.

Zbyszek: - Ja wiem, że to jak z książki brzmi, ale naprawdę, to był moment, to się stało nagle, ringi się łamały, zeskoczyłem z kombajnu, schowałem się za nim. Potem odszukalim się, doszło do nas, że we dwójkę siedzimy. No taki kwadrat jakby, taka jama, jakieś dwa na trzy może. Można było leżeć albo siedzieć.

Nazajutrz, sobotni „Dziennik Zachodni” na stronie czwartej: „Zawał nastąpił krótko przed godziną 10 i zdaniem specjalistów z Wyższego Urzędu Górniczego ma ponad 20 metrów długości. Zasypanych zostało dwóch ludzi. Przez cały dzień trwały nieskuteczne próby nawiązania z nimi kontaktu. Zdaniem specjalistów jest jednak szansa, że zostaną znalezieni żywi. Obudowy potężnego kombajnu, na którym pracowali, mogły w chwili zawału stać się doskonałym schronieniem. Do chwili zamykania numeru akcja ratownicza w kopalni trwała.”

U góry ruch, akcja, pełna mobilizacja. Na dole cisza. Zbyszek: - Nie panikowałem, przeżyłem już dwie takie sytuacje na dole i zawsze uciec zdążyłem. Maciej: - Dwa razy miałem wypadki, raz nawet spadłem z przybierki, z sześciu metrów, ale przeżyłem. Maciej chwilę się zastanawia, jakby podejmował uchwałę, czy o czymś powiedzieć, czy wypada, wreszcie decyduje się i mówi: – Wtedy modliłem się. O to, żeby czuwał nade mną mój nieżyjący już ojciec. Byłem z nim bardzo związany i wtedy chciałem, żeby mi pomógł.

Pojawiła się woda. Najpierw centymetry, potem do kostki, potem do łydki. I wciąż w górę. – Myślałem, że się potopimy – wyznaje Zbyszek. Odetchnął, bo nagle stop, wody przestało przybywać. Ale zrobiło się jeszcze bardziej nerwowo, zaczęło im brakować powietrza. 15 minut oddychali jednym aparatem na zmianę. To był najtrudniejszy moment, twierdzą zgodnie.

- Miałem gotowy nóż.
- Słucham? Po co nóż?
- Byłem przyszykowany, żeby podciąć sobie żyły.
- Z jakiego powodu?
- Żeby szybko skończyć, gdybym miał się dusić albo topić.

Maciej mówi to spokojnie, beznamiętnie, opowiada jak o wczorajszym obiedzie. Dziwi się, że tak się tym ekscytuję. On zawsze nosił ze sobą nóż, choć nigdy nie myślał, by użyć go do podcinania żył. No ale wtedy myśl taka się przyplątała. Przyznaje, że pierwsze, co przyszło mu do głowy po zawale, to „Już po mnie”.

- Na szczęście puścili wam powietrze.
- Usłyszałem bulgot w wodzie, w której brodziliśmy. Po prostu, jakby ktoś do wody przez rurkę dmuchał. Po czasie woda zeszła. I właściwie dało się żyć.
- Dało się żyć? Tylko jeszcze taki drobiazg, że wciąż byliście odcięci od świata 600 metrów pod ziemią.

Dziś w raportach oraz aktach prokuratorskich i sądowych wszystko czarno na białym, opisane skrupulatnie i w detalach. Lecz wtedy nie było jasne, czy to wieczór czy ranek. Po kilkudziesięciu godzinach od zawału – potem okazało się, że była to sobota wieczór, gdzieś około 20 – górnicy usłyszeli wiercenie, stuki i puki. Ratownicy metr po metrze zbliżali się do uwięzionych. Chciałoby się napisać: radość i ulga. Ale do radości i ulgi było jeszcze daleko. – Napisałbym, że to dodawało otuchy – Maciej rozważa każde słowo. Jeszcze energiczniej uderzali w rury, koniecznie chcieli dać znak, że żyją. Lecz pierwsze sygnały od górników ratownicy odebrali dopiero osiem godzin później. „Dziennik Zachodni” z poniedziałku: „Ekipy pracowały z myślą, że szukają zwłok. W niedzielę o godzinie 4 rano usłyszeli stukanie w obudowę kombajnu. Czasami jest tak, że ruchy górotworu imitują dźwięki pracy na ścianie. Tym razem stukali żywi ludzie. – Taki impuls bardzo mobilizuje do pracy – mówi Adam Peryt, inżynier, specjalista ds. tąpań.”

OKLASKI

Oglądamy zdjęcia z dołu. Bo gdy już było wiadomo, że żyją, że przecisnęli się przez dziurę i że są bezpieczni, usiedli na chwilę na dole. Poniedziałek, 25 października 1999 roku, 4.30. Odpocznijmy chwilę. Zdjęcie, dlaczego nie? Ktoś z oddziału, a może ratownik, zwiózł aparat na dół, teraz jest dobra okazja. Maciej włosa nie przygładzał, wzroku nie wyostrzył. Widać, że wszyscy obok szczęśliwi, uśmiechnięci, a on wściekły jakiś, choć teraz twierdzi, że wyczerpany po prostu.

Patrzymy na te fotografie, kolorowe, porządne, lata minęły, a wcale niewygniecione. Widzi kolegów. O tu jest Zbyszek, tu strzałowy z innej zmiany, a ten to Marek… jak on się nazywał? A tu klęczy Wiesiek Dzioch. - To on mnie właśnie wyciągnął - mówi Maciej. Na dole gorąco, ale dali mu jeszcze koc w kratę, w końcu bohater, ocalony z zawału, cztery dni pod ziemią. Koledzy z oddziału to szczególna więź, lecz za każdym razem, gdy się o tym pisze, wychodzi ckliwa opowiastka. Lepiej niech powie o tym Maciej: - Jeden za drugiego życie odda. Na powierzchni będziemy się bić, ale na dole możemy na siebie liczyć.
W „Trybunie Śląskiej” ten koc w kratę i otulony nim Maciej na pierwszej stronie wydania wtorkowego. „Uratowanych - 48-letniego Zbigniewa Pawłowskiego i 36-letniego Macieja Adamka – w blasku fleszy z windy szybowej poprowadzono wprost do karetki ratunkowej - Prosiłam Boga, żeby przeżyli – zwierzyła się uradowana żona Pawłowskiego, Krystyna” – pisali reporterzy TŚ. Dziennikarz DZ zanotował jeszcze: „Nareszcie jesteś – płakała Krystyna Pawłowska, żona uratowanego górnika. Łzy w oczach mieli również jego synowie. Drżącym głosem witał ojca 23-letni Jarosław. Mocno ściskał tatę również 11-letni Patryk.”

Zbyszek pamięta brawa. Maciej dopowiada, że były też okrzyki, gwizdy, radość i w ogóle harmider. Dziennikarze i pełno białych kasków. Wkurzył się, bo myślał, że to jakieś szychy, że co oni wiedzą o kopalni, po co tu w ogóle są. Nazjeżdżało się przydupasów, wymsknęło mu się. Potem zrobiło mu się trochę głupio, bo te białe kaski to byli ratownicy z okręgowej. Świetni ludzie przecież. Ale wtedy nie pokojarzył. I pamięta, jak siostra rzuciła mu się na szyję. Bo nie było tam jego żony i dwójki dzieci. Tak mądre kobiety ustaliły w domu – dowie się potem Maciej. Że siostra z mężem, którzy mieszkali blisko, na Kazimierzu, będą w kopalni czekać na jakiekolwiek wieści, a Teresa zajmie się dziećmi i własnymi myślami. Spotkali się wszyscy po kilku godzinach w szpitalu.

- Wie pan, to było niezwykłe – mówi, gdy po siedemnastu latach od wypadku siedzimy w cechowni na Kazimierzu-Juliuszu. Czy tylko mi się wydaje, czy rzeczywiście się wzrusza? Powtarza: – Wie pan, to było niezwykłe.
- Konkretnie co?
- Przyszli wszyscy do mnie, do tej sali, gdzie leżałem. A z dziećmi, Mariolą i Grzesiem, właściwie nie gadałem. One nie pytały, ja nie mówiłem. Tylko tak się przytulały do mnie. Że jestem i że oddycham.

W tym szpitalu dawali im najpierw kleik, jak to wszystkim, którzy cudem ocaleli. A oni chcieli porządnie zjeść. Zapalić też by się przydało. Sztachnął się nawet Zbyszek ulubionym klubowym, ale ledwo na nogach ustał, tak go trzepnęło. Generalnie wyszli bez szwanku. Tydzień w szpitalu, potem jeszcze sporo badań i kontroli, ale właściwie - tydzień. Chcieli wracać na dół. Brak zgody – orzekli lekarze. To co mamy robić? – zapytali jak jeden, tak drugi. Powierzchnia – usłyszeli decyzję.

AUTOBUS

Zbyszek nie tak wyobrażał sobie koniec swojej drogi zawodowej. To znaczy, po pierwsze ustalmy, że w ogóle nie myślał początkowo o tym, że będzie górnikiem. Dokładnie tak, jak żaden z jego kolegów spod Zielonej Góry, gdzie mało autochtonów, a sporo przesiedleńców ze wschodu. Ziemie odzyskane, a właściwie ziemia obiecana, powojenny Dziki Zachód. Mały Zbyszek, a dokładnie jego rodzice, podobnie jak 2,5 miliona ludzi z centralnej Polski, szukał na Zachodzie nowych życiowych szans. Kopalnia? W życiu. To już prędzej chyba pole i gospodarka jakaś. Lecz po latach w Ogrodzieńcu umarł dziadek i całkiem przyzwoity, choć mały, domek, opustoszał. Wrócili więc z tego zachodu 400 kilometrów pod Sosnowiec. 1975 rok, Gierek obiecuje cuda, nowe kopalnie rosną, fedrują w ponad 70 zakładach w Polsce, brakuje ludzi, zarobki niezłe.
Autobusy z kopalń jeżdżą po miasteczkach i wsiach, a w nich aktyw działów spraw pracowniczych. Namawiają młodych. Pensja, deputat, hotel, te sprawy. Warto, opłaca się. Kazimierz – Juliusz, dobra kopalnia, dość ładne miejsce, wtedy samodzielne miasto w powiecie będzińskim, ale właściwie już Sosnowiec. Zbyszek postanawia zacząć na siebie zarabiać. – Pierwszego dnia na dole w ogóle nie pamiętam. Żadnego większego przeżycia nie mielim z kolegami – mówi. Nieźle jak na chłopaka spod zielonej Zielonej Góry.

40 lat od jego pierwszej szychty wchodzimy razem do cechowni, rozgląda się trochę. Dzisiaj pusto, ruchu nie ma, fedrowania nie ma. Zauważa świętą Barbarę. Mówi, że dobrze, że wciąż stoi, choć kopalnia przecież prawie martwa. Zastanawia się, czy ostała się jeszcze figurka na dole. Ktoś z kopalni potem zapewnia, że tak, ostała się.
Maciej to też zaciąg z lat 70., sama końcówka. Zaczął robotę na Klimontowie, porządna kopalnia z tradycjami sięgającymi XIX wieku, dziś dzielnica Sosnowca, ale kiedyś też jak Kazimierz, samodzielne miasto. Nowa praca, to i o rodzinie pomyślał. Rytualnie pytam o żonę, nie liczę na jakieś szczegóły. Gdy tak siedzi obok mnie i mówi twardo, rzeczowo o ringach, spągu i kombajnie, nie wydaje mi się, by kolekcjonował ulotne wrażenia, miłosne dreszcze i zapachy. A on tak do mnie: - 22 lipca 1982 roku. Jechaliśmy na zabawę odpustową autobusem PKS z małego pustego Chełma do trochę większych Gołaczew. To okolice Wolbromia. Około 19.00, właściwie przed 20.00 było już – widzę, że pamięta każdy szczegół. - Ja oddzielnie, ona oddzielnie, jechała z koleżankami. Ale tam już, w tym niebieskim autobusie, się zobaczyliśmy. Potem na zabawie było jasne, że coś z tego będzie.

To ta sama Teresa, która 17 lat później płacze na stronie 10 w relacji „Trybuny Śląskiej”. Reporter obserwuje sytuację w Szpitalu Górniczym w Sosnowcu w poniedziałek, w dzień cudu i przełomu w akcji ratowniczej. Rysuje obraz czule, nie oszczędza co wrażliwszych czytelników: „Teresa Adamek płacze. Z torebki wyciąga chusteczki. Wyciera łzy. Kładzie dłoń na ręce męża. I oczy tego twardego faceta, który wymknął się śmierci, z lekka wilgotnieją”.

Dziś Klimontowa, pierwszej kopalni Macieja, już nie ma. W 1995 roku powiedziano jej szlus, nie ma węgla, nie ma dobrego zysku, nie ma sensu. Rok później obrócono w proch symbol kopalni – komin wysoki na 60 metrów. Ostatecznie Maciej przeniósł się obok, pozałatwiał papiery i w końcu minął próg cechowni na Kazimierzu-Juliuszu. I tu trafił go ten wypadek.
Od kilkunastu lat są na emeryturze. Początkowo jeździli do siebie, gadali o wypadku, świętowali życie, ale z czasem trzeba było myśleć, co dalej. Niedługo potem przeszli na emeryturę. Zdziwili się trochę, że po tylu latach wracamy do tej historii. Tak, mają jeszcze jakieś pamiątki, tę kartkę na przykład, ale właściwie życie popłynęło dalej – Popalę chyba te papiery - deklaruje Zbyszek. Już nie są zdziwieni, że przeżyli. Teraz bardziej zdziwieni są tym, że przeżyli swoją 130-letnią kopalnię. W cechowni na Kazimierzu-Juliuszu dziś pusto jak w Gołaczewach po festynie.

Źódła:
Dziennik Zachodni, nr 249, 23-24.10.1999, Zawał, jal
Dziennik Zachodni, nr 250, 25.10.1999, To cud, Jerzy Filar
Dziennik Zachodni, nr. 251, 26.10.1999 Wierzyli w ocalenie, Grzegorz Cius
Dziennik Zachodni, nr 252, 27.10.1999, Wczasy dla uratowanych, FIL
Trybuna Śląska, nr 251, 26.10.1999, 1. Wygrali życie! 2. Powietrze dało nadzieję, Andrzej Bęben, Maciej Blocher
klimontow.na12.pl, Historia kopalni Klimontów
kwkkazimierzjuliusz.pl, Historia kopalni
dziennikzachodni.pl, Kopalnia Kazimierz z Edwardem Gierkiem w tle, Tomasz Szymczyk

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!